Artykuły

Kastracja feministycznych tekstów

"Kieszonkowy atlas kobiet" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Dlaczego zagraniczne teksty nurtu feministycznego robią furorę, a spektakle o Polkach bywają ckliwe i pełne "narzekactwa"? Czy wszystkie teksty rodzimych autorek muszą ulec kastracji, tak jak "Kieszonkowy atlas kobiet" Sylwii Chutnik?

Jak to jest, że kiedy literatura feminizująca pisana przez działaczki kobiece trafi już na scenę, zmienia się albo w paradę ładnych pań, albo w naiwny manifest, albo w babskie biadolenie? Nagrodzony tegorocznym Paszportem Polityki "Kieszonkowy atlas kobiet" Sylwii Chutnik (anarcho-feministki, "Radykalnej Gospodyni Domowej", kulturoznawczyni, współzałożycielki Fundacji MaMa, przewodniczki po Warszawie) zrobił błyskawiczną karierę sceniczną. Wystawiony w Teatrze Powszechnym w Warszawie przez Waldemara Śmigasiewicza to jednak spełniony koszmar każdego "radykalnego" autora. Jest nijaki, sentymentalny, uroczo gawędziarski.

Tekst Chutnik swędzi, kłuje, piecze, niepokoi gęstością strupów, skrzepów, wszelkiego rodzaju językowej flegmy. Z błotnistych warszawskich bazarów, zapuszczonych bram i piwnic wyłaniają się historie będące przekręconymi, kalekimi wersjami mitów pokolenia Powstania Warszawskiego, PRL, transformacji, generacji "Bravo Girl" i cyberpunka.

Bohaterom - "bazarówie" Czarnej Mańce (Paulina Holz), renciście Marianowi (Kazimierz Kaczor), powstańczej łączniczce Marii (Joanna Żółkowska) i zbuntowanej jedenastolatce Marysi (Anna Moskal) - wiedzie się fatalnie. Ich wspólne życie w kamienicy na Ochocie to wegetacja, zasklepienie we własnym bólu, frustracji, żalu. Każda nadzieja na poprawę obraca się w skomlenie po ciosie. Spaprane dzieciństwo Czarnej Mańki płynnie przechodzi w spapraną, pijacką młodość. "Paniopan" Marian obrywa na każdym kroku za kobiecą miękkość. Maria czeka na śmierć, która ominęła ją podczas powstania. Marysia z wściekłości na narzucaną rolę "dziewczynki-księżniczki" torturuje własną babcię.

Taki poziom beznadziei, przygniatającej goryczy był dotąd obecny może tylko w polskich filmach, jak "Kobieta samotna" Agnieszki Holland, czy dokumentach a la "Arizona". Ale przecież książka Chutnik jest zabawna. Przewrotna. Parodiuje styl warszawskich ballad, rozkazów bojowych, ulotek reklamowych, haseł z haftowanych makatek. Może nie w sposób najbardziej oryginalny (podobnie bawią się często Masłowska, Dehnel, Witkowski, Shuty), ale ostro.

Tymczasem złożony z czterech monologów spektakl Śmigasiewicza przypomina terapię grupową, na której kolejni rozbitkowie życiowi wyszeptują swoje zwierzenia łamiącym się głosem. Siedząc na tle odrapanej ściany kamienicy, prezentują swoje "skarby": garnki z emalii na handel, opaskę z gwiazdą Dawida, suknię ślubną własnej roboty, plastikowy diadem księżniczki. Zalęknieni, narzekający od czasu do czasu dają się maltretować kolejnym postaciom odgrywanym przez Adama Woronowicza. Cały anarchiczny potencjał tekstu rozmył się w wieczorze wspomnień. Nawet Marysia latająca po scenie jak zdekapitowana kurka nie dodaje spektaklowi energii. Czy tak musiało być? Czy o kobietach, a właściwie o społeczeństwie, którego zapalnymi, newralgicznymi punktami są kobiety, trzeba mówić z żałością w głosie?

Można też z żałością pośpiewać. Ciekawy projekt "Piąta rano" sióstr Natalii i Agaty Fijewskich (Fundacja Artystyczna "Młyn", Teatr Staromiejski) to recital-biografia, w którym panna młoda zwierza się o poranku ze swoich życiowych porażek. Że taty nie zna, bo jest tylko pamiątką mamy po pewnej dyskotece. Że rowerek miała kiepski i nikogo nie obchodził jej płacz, gdy zmoczyła majtki. Że porady "Bravo Girl" w praktyce wypadały żenująco. Że zrobiłaby w Warszawie karierę, ale trafiła na złych ludzi. Że dziś sama ma "dyskotekowe dziecko". Niby krytyka sytuacji "kobiety nowej", wychowywanej w potransformacyjnej Polsce, ale wszystko ckliwe i serialowe. Szansa na ciekawy "jej portret" przepadła, został przyjemny koncert życzeń, które się nie spełniły.

Feministyczne przepisywanie mitów wychodzi na razie dość mizernie. "Ifigenia" Antoniny Grzegorzewskiej w Teatrze Narodowym (mimo że jako pomysł - obiecująca i ambitna) łączyła w rezultacie większość wad "kobiecego pisarstwa": chaos, fragmentaryczność i gwałtowność z kiepsko dopasowanymi odwołaniami do banałów współczesności.

Zdecydowanie lepiej wychodzą inscenizacje nawet najmocniejszych tekstów zagranicznych. Spektakle wg tekstów bałkańskich i wschodnich autorek wyrobiły początkowo świetną markę Teatrowi Polonia Krystyny Jandy. Esther Vilar przebiła się na polskie sceny z tekstami o starości i sytuacji kobiet w kościele. "Nord/Ost", pokazujący kobiecą perspektywę zamachu na Teatr Na Dubrowce, stał się przebojem kilku festiwali. Nawet hermetyczna Elfriede Jelinek znalazła swoich inscenizatorów i fanów.

O co więc chodzi? Potrafimy pokazać kobietę, ale nie Polkę? Dlaczego włącza się od razu nostalgia za PRL, narzekactwo, serialowa ckliwość albo wyśmiewanie i dystans?

Ostatni rok obfitował w świetne teksty o specyficznej sytuacji zmitologizowanej: czasem świętej, czasem wulgarnej, czasem żydowskiej, a czasem moherowej, polskiej kobiety. Niektóre z nich, jak "Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej, trafią wkrótce na scenę (berliński Schaubuhne). W kolejce czeka m.in. "Utwór o matce i ojczyźnie" Bożeny Keff. Czy i te teksty zostaną wykastrowane?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji