Czechow: dramat czy tragifarsa?
Pamiętam czasy, kiedy "Wujaszka Wanię" czytał teatr poprzez optymizm marzeń. Sonia śniła o radości spokojnej pracy, Astrow roił o ziemi pokrytej zielenią lasów, nawet sędziwa Niania miała przydział marzeń: że goście z domu odjadą i będzie można jadać śniadania o właściwej porze. Niewątpliwie, ten system lektury zubażał dzieło Czechowa o cały bagaż mądrej ironii, z jaką patrzy on na swoich bohaterów. Zastanawiam się przecież nad tym, że i aktualnie proponowana maniera obcowania z Czechowem nie wolna jest od uproszczeń. Patronują tej manierze Kazan i Albee, a warszawskie jej wydanie oglądać możemy w teatrze Ateneum.
Spotykamy się tutaj z Czechowem-fotografem wstydliwych namiętności. Wujaszek Wania kocha Helenę, Sonia kocha Astrowa, profesor Sierebriakow kocha samego siebie - tylko ostatnia miłość jest jawna i odwzajemniona; Astrow pożąda pięknej Heleny. Piękna Helena pożąda Parysa, którym mógłby być Astrow, ale jednak nie będzie - w decydującym momencie zamiast zjawienia się trzech bogiń z jabłkiem, padną dwa strzały. Ta offenbachowska nuta wplątała mi się tu niezamierzenie, odbywa się przecież w tym spektaklu jakieś osobliwe przemieszanie tragizmu i płaskości uczuć, dramat przeistacza się w tragifarsę. Farsowa jest sylwetka starej maman, co niczem papuga czy katarynka powtarza swoje "Wania, słuchaj się profesora"; farsowy jest Profesor, kiedy z klownowską gibkością chowa się za kanapę przed strzałami Wani, by potem wychynąć zza obić ze zjeżonym włosem; farsowy jest momentami nawet Wujaszek Wania, gdy zachwala swe uczucia nieczułej pani profesorowej.
Zapewne, farsa może być dziś - po Witkacym - uznana za efektowny przekaźnik tragizmu: chroni aktora i widza od inflacji wzruszeń, a zaostrza kontury konfliktów. Czy przecież ten aksjomat i ta maniera sprawdza się na materiale czechowowskim? I oto namiętna eksplozja słów, jaką strzały do Profesora poprzedza kreujący tytułową rolę Gustaw Holoubek, rozsadza ramy tragifarsy, przywraca dramatyczny wymiar sprawom i uczuciom. Cóż przecież z tego, że ten monolog rozegrał Holoubek przejmująco: wykrzyczał go niemal w twarze partnerom, wyrwał z głębi duszy swego bohatera wszystkie jego męki i obsesje. Mękom tym zabrakło przedmowy, kompleksów nie uwierzytelnił ciąg dalszy. Holoubek bowiem - poza tą jedną scena i może poza kilkoma momentami w akcie ostatnim - przeironizował w postaci Wani wszystko: jego miłość, jego marzenia, jego autokrytycyzm. Prawdziwy tragizm jest w tym spektaklu udziałem wyłącznie Soni. I chyba właśnie Elżbieta Kępińska najbliższa była atmosferze czechowowskiej, z wszystkimi jej skłonnościami do pastelowych nastrojów i delikatnego cieniowania znaczeń w wypowiadanych słowach, szczerze bezradna w chwilach swej beznadziejnej walki o miłość, dziewczęca i prosta. Zaś w ogóle na tych dwóch postaciach - Soni oraz częściowo Wujaszku - przydział tragizmu w spektaklu się wyczerpuje. Helena jest już tylko nieszczęsną lalką o bladej twarzy i nadłamanym sercu, Astrow tylko pechowym kandydatem na kochanka, któremu zbieg okoliczności uprząta zdobycz. I w takiej właśnie, daleko posuniętej segregacji moralnej bohaterów skłonny byłbym dopatrzyć się generalnej słabości spektaklu. Spektaklu jako nowej propozycji lektur z Czechowa. Zapewne, jest jakimś pomostem ku współczesności ta reżyserska pogarda dla scenicznych reprezentantów "trzeciej siły", którym nie starcza charakteru na odtrącenie pokus i przystanie do obozu postaci tragicznych, nie starcza również cynizmu, aby upodobnić się do zadowolonego z siebie egoisty, Profesora. Rezultatem tej pogardy jest właśnie ów krok ku tragifarsie, spłaszczenie uczuć, jednowymiarowość niektórych postaci. Wydaje się atoli, że istota filozofii czechowowskiej zasadza się na równym podziale racji pomiędzy wszystkich uczestników gry. Czechow ukazuje egzystencję ludzką w nieustannym dzianiu się, w dialektycznym zawęźlaniu konfliktów, stąd brak u niego barw ostatecznych i słów krańcowych. Czechow niechętnie oskarża a jeśli już - to oskarża nie ludzi, ale produkujący ich system. Z powojennych inscenizatorów Czechowa najtrafniej uchwycił sens tej czechowowskiej dialektyki Erwin Axer, jego też "Trzy siostry" pozostają niedościgłym ideałem współczesnej interpretacji Czechowa, interpretacji na wskroś dramatycznej.
Jeżeli "Wujaszek Wania" w teatrze Ateneum zbliża się do tego ideału, to poprzez mistrzostwo aktorskiej roboty. Wspomniałem tu już o Elżbiecie Kępińskiej, ale wielką rolą spektaklu jest przede wszystkim Profesor Sierebriakow w ujęciu Jana Świderskiego. Materiał tekstowy najbliższy był tu całościowej koncepcji reżyserskiej: Sierebriakow jest radosnym błaznem, któremu obce jest myślenie, choć nieobce myślenia męki. Świderski rozegrał to uczone, jadowite błazeństwo z imponującą swobodą tonu i ruchu. Scena nocnych rozczuleń nad sobą samym należała do najpełniejszych scen spektaklu: kabotyńska maska cierpiacego Olimpijczyka, gesty, które mają być dostojne, a są tylko śmieszne, płaczliwy ton, z którym mówi się o podagrze i o Sztuce. Współtworzyła z Świderskim tę scenę Aleksandra Śląska, równie, jak on znakomita. Przypomnijmy dawną kreację Barszczewskiej w roli Heleny, uzmysłowi to nam, jak dalece Śląska nie lękała się zbrzydzenia moralnego swej bohaterki. Styl prowadzenia dialogu przez artystkę, chwilami oschły, chwilami emfatyczny, pełen nerwowych drgań i słów zdławionych, czynił z jej Heleny postać zapewne odchodzącą od rysunku autorskiego, ale przecież konsekwentną: porażoną od pierwszych scen potrzebą miłości. Postacie z drugiego planu akcji dorównywały protagonistom: Hanna Skarżanka (Niania), Jan Matyjaszkiewicz (IIja IIjicz), Halina Kossobudzka (Maman). Zawiódł natomiast Krzysztof Chamiec. Męska witalność, na której to barwie zbudował aktor swojego Astrowa, to akurat ta barwa, której Czechow w tej roli zapomniał napisać.