Artykuły

Jerzy Koenig (1931-2008). Notatki do epitafium.

I. Teraz, gdy od śmierci Jerzego Koeniga minęło już parę miesięcy i coraz uporczywiej go nie ma, uświadamiam sobie, że widując się z nim przez ostatnie trzydzieści lat niemal co dzień, zrazu oficjalnie, z czasem także prywatnie i po przyjacielsku, nieporównanie częściej mogłem go słuchać, niż czytać. Kiedy się poznaliśmy - w roku 1978 docent Koenig, twórca i dziekan Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST, przyjął mnie na studia - lata aktywności pisarskiej jako krytyk teatralny miał za sobą. Zresztą, pracując wtedy u Holoubka jako kierownik literacki Teatru Dramatycznego, i tak nie mógł ogłaszać recenzji. Najwięcej i najwartościowszych rzeczy napisał w dobrej dla polskiego teatru epoce między odwilżą a początkiem dekady gierkowskiej. Publikował w "Nowej Kulturze", "Przeglądzie Kulturalnym" i we "Współczesności". Większość jego tekstów pozostaje w rozproszeniu. Razem z przedstawieniami, których dotyczy, zostanie kiedyś doceniona przez historyków teatru. Sam Jerzy zdawał się nie przywiązywać większej wagi do swoich-recenzji, wiedząc doskonale, że to gatunek jednodniowy, który przemija jeszcze szybciej niż teatralne wrażenia. Jedyny autorski zbiór, jaki wydał za życia - Rekolekcje teatralne - zawiera recenzje z paru zaledwie przedstawień, co w zupełności pozwala rozpoznać styl pisania i klasę myślenia - wolnego od doktryn i ideologii, niepodle-gającego modzie, trzeźwego, racjonalnego, z dystansem i zdroworozsądkowego. Charakterystyczne wszelako jest to, że znaczną część szczupłego tomiku wypełniają wypowiedzi Jerzego, to znaczy artykuły publicystyczne czy felietony, które pierwotnie były mówione, a jeśli zostały naszkicowane czy nawet napisane, to z myślą o publicznym wygłoszeniu.

Jerzy był - trzeba to jasno powiedzieć - osobistością życia teatralnego, człowiekiem instytucją, szarą czy raczej wielobarwną eminencją, wyrocznią, autorytetem, arbitrem i dyplomatą pośredniczącym między środowiskiem teatralnym a władzą, czasem kozłem ofiarnym i chłopcem do bicia. Z wyliczonych powodów wypowiadał się często, zarzucając w końcu pisanie czy w najlepszym razie ograniczając się do paru notatek, krótkiego konspektu. Widywałem te notatki, słuchałem tych wypowiedzi. Potrafił z jednej uwagi nabazgranej na pudełku papierosów wysnuć przenikliwe monologi, które niekiedy przybierały postać myślanego na głos eseju. Większość tych monologów powstawała ad hoc i przepadła. Ale te, które uprzednio miały formę tekstu i zostały opublikowane, czytam dziś jak partyturę. Zza słów jak zza nut wyłania się twarz Jerzego: grube soczewki okularów podkreślające przenikliwe spojrzenie oczu patrzących z piekielną inteligencją i lekkim politowaniem; brwi unoszące się w niepomiernym zadziwieniu tak wysoko, że zdawały się ginąć wśród bruzd marszczącego się i z wiekiem coraz wyższego czoła; wąskie usta, jakby stworzone do drwiącego uśmiechu i niespiesznego sączenia słów, które pod ochronnym pancerzem ironii skrywały mądrość i wrażliwość. Patrzyłem na tę kostyczną twarz setki razy, wiedząc, że po chwili wystudiowanego milczenia i rytuałów związanych z zapalaniem papierosa usłyszę nieodmienne "Słuchaj..." rozpoczynające serię zdań, których właściwe znaczenie trzeba było umieć odnaleźć w labiryncie złośliwości i przewrotnych żartów. Jerzy najpełniej realizował się w żywym kontakcie, w rozmowie, w dialogu, nawet jeśli ten dialog sam utrudniał, onieśmielając partnera. Ktoś, kto Jerzego Koeniga w przyszłości pozna jedynie z lektury, nie słysząc pod wydrukowanymi słowami głosu ani nie widząc twarzy, nie zrozumie, na czym polegała jego wielka osobowość. W tym sensie śmierć Jerzego jest jakby śmiercią w dwójnasób.

II. Nawet hasło do encyklopedii niełatwo ułożyć. Bo które dokonanie Jerzego pośród tylu licznych zajęć, funkcji i działań uznać za dzieło jego życia? Był krytykiem teatralnym, który zarzucił pisanie, choć pod koniec życia już prawie niczym niezatrudniony z radością przyjmował zamówienia na recenzje składane głównie przez jego byłych studentów do "Teatru", "Zeszytów Literackich" i "Foyer".

Był redaktorem. Związany z "Dialogiem" od pierwszych lat istnienia pisma, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych współredagował ten znakomity miesięcznik wraz z Konstantym Puzyną, pełniąc po trosze rolę piorunochronu i zderzaka w kontaktach z decydentami, na przykład z Wydziału Prasy KC. Po śmierci Puzyny rywalizacja o sukcesję skończyła się wyjściem Jerzego z redakcji. Redagował także dwutygodnik "Teatr". Objął go w 1968 roku, po nagłej śmierci poprzednika Edwarda Csató. Posada prawdopodobnie wymagała złożenia rytualnego haraczu, w każdym razie Jerzy wstąpił wtedy do partii, wprowadzony notabene przez wieszcza epoki - Ernesta Brylla. Za Jerzego "Teatr" przeżył okres świetności. Krótkiej. Po niespełna czterech latach Jerzy został odwołany ze stanowiska w wyniku nacisków, jakie w Komitecie Centralnym PZPR wywierał najmodniejszy wówczas reżyser i dyrektor ważnego teatru, krytykowany na łamach dwutygodnika za nonszalancki stosunek do narodowej klasyki.

Był Jerzy tłumaczem, głównie z języka rosyjskiego (choć również niemieckiego). Przyswajał polszczyźnie przeważnie radzieckie sztuki, które w swoim czasie miały wagę (i odwagę), a nierzadko powodzenie u publiczności (jak choćby w latach siedemdziesiątych "Protokół z pewnego zebrania partyjnego" Gelmana czy później "Ławeczka" tegoż autora). Po 1989 roku rusycystyczne pasje i kompetencje Jerzego przestały się liczyć, tak jakby rosyjska kultura skończyła się wraz z propagandowymi obrzędami PRL-u. Jerzy nie przyjął tej zmiany do wiadomości. Na przekór epoce wciąż czytał rosyjską prasę i wytrwale wykładał studentom dzieje rosyjskiego (i radzieckiego) teatru, choć coraz częściej miał wrażenie, że mówi do ścian. Nigdy nie ukończył od dawna planowanej, podobno pisanej i na pół mitycznej książki o Meyerholdzie, artyście teatru i ofierze stalinowskich czystek, na którym Jerzy znał się wybornie, któremu poświęcał zajęcia na Wydziale Wiedzy o Teatrze i którego pisma przełożył i wydał.

Był dyrektorem Teatru Telewizji. Przez trudne lata osiemdziesiąte i kawałek dziewięćdziesiątych zdołał utrzymać w nim najwyższy poziom artystyczny, zapraszając do współpracy m.in. Kazimierza Kutza. Po odejściu z telewizji przez cztery lata na przełomie wieków Jerzy pełnił funkcję dyrektora artystycznego Narodowego Starego Teatru w Krakowie, gdzie z właściwą sobie skłonnością do koncyliacji próbował ugasić konflikty rozpalone przez poprzedników. Z przykrością obserwował, jak telewizyjna scena zamienia się w narzędzie propagandowe IPN-owskiej polityki historycznej.

Jerzy robił w życiu jeszcze sporo innych rzeczy - bywał kierownikiem literackim, doradcą, jurorem i prorektorem, przemawiał, przewodniczył, zagajał, wygłaszał niezapomniane przedmowy do przedstawień Teatru Telewizji, współorganizował festiwale i Warszawskie Spotkania Teatralne. Sumienny encyklopedysta złoży kiedyś to wszystko w życiorys zawodowy i może doda jeszcze to i owo z biografii prywatnej. Mnie w życiu Jerzego najbardziej interesuje jeden moment - ten, w którym skończył mu się świat.

III. Był człowiekiem epoki. Pierwsza odeszła epoka. Jerzy niedługo po niej. Piszę to zdanie z intencją parodystyczną, próbując przywołać styl Śmierci Tarełkina. Jerzy uwielbiał Suchowo-Kobylina, pierwszą poważną rozmowę mieliśmy, gdy na trzecim roku studiów przedstawiłem referat o autorze "Sprawy". O miłości Jerzego do literatury rosyjskiej myślałem często, obserwując ostatnie lata jego życia. To literatura rosyjska stworzyła postać zbędnego człowieka, inteligentna, dla którego nie ma miejsca w życiu publicznym. Jest być może ironią losu, że Jerzy, bez którego polskie życie teatralne nie mogło się obejść przez prawie pół wieku, nagle stał się niepotrzebny. Pytałem go czasem, co myśli o tej czy innej premierze. Patrzył chwilę w milczeniu, jakby szukając żartobliwego tonu, i w końcu bez cienia użalania się nad sobą rzeczowo oznajmiał: "Słuchaj... już mnie nie zapraszają...".

Spotykałem się z Jerzym w Akademii Teatralnej, gdzie jako profesor emeritus prowadził zajęcia na Wydziale Wiedzy o Teatrze. Powołał go do życia w 1975 roku, był jego pierwszym dziekanem. Nazywaliśmy go Ojcem Założycielem, zwłaszcza przy podniosłych okazjach i tym chętniej, im bardziej wydział oddalał się od pierwotnej formuły. Jerzy nad tym bolał i mówił wprost, co myśli o kierunku, w jakim idą zmiany i reformy wymuszone przez politykę edukacyjną. Był na tym swoim-nie swoim wydziale coraz bardziej osamotniony. Ci, z którymi go stworzył i prowadził w najlepszych latach, umierali po kolei: Tadeusz Łomnicki, Zbigniew Raszewski, Marta Fik, Andrzej Wanat, Stefan Meller...

Widywałem twarz Jurka smutną i pozbawioną ironicznej maski, gdy nie doczekawszy się studentów, schodził ciężkim krokiem po schodach, mnąc w palcach papierosa gotowego do przypalenia. Nie bardzo już chcieli i umieli go słuchać. Do zaoferowania miał inteligencję, ironię, wątpienie, dystans, zdrowy rozsądek. No i ogromną wiedzę o rzeczach niepraktycznych i nieprzydatnych.

IV. Jerzy był cały utkany z ironii i prawie nigdy nie rozmawiało się z nim serio. Ostatni raz słyszałem go przez telefon, jakieś pięć tygodni przed jego śmiercią. Leżał w szpitalu już chyba trzeci miesiąc, ale wydawało się, że wraca do sił. "Słuchaj, odwiedził mnie Erwin Axer i powiedział, że będę jeszcze długo żył. On mi to gwarantuje".

Odparłem, że z opinią Axera trzeba się liczyć, bo studiował czy miał studiować medycynę i bodaj stawiał diagnozy Stempowskiemu. Albo może Stempowski jemu, nie pamiętam.

Jerzy na to: "Słuchaj, ja w każdym razie będę się trzymał tego, co mi powiedział".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji