Niegdysiejszy "Śnieg"
Po czterdziestu pięciu latach - "Śnieg" Stanisława Przybyszewskiego. Bodajże we Lwowie grano tę sztukę po raz ostatni w roku 1922 podczas skromnego jubileuszu urządzonego autorowi. Przybyszewski zszedł ze sceny zapomniany, w roku swej śmierci przytłoczony gigantyczną klęską "Mściciela", ostatniej swej sztuki, na scenie Teatru Narodowego. I teraz nagle skromny Teatr im. Żeromskiego w Kielcach przypomina publiczności, że oto istniał kiedyś pisarz, którego sztuki były nie tylko grane - ale czekały na nie sceny środkowej Europy z wielką emocją i zafascynowaniem.
"Śnieg" jest sztuką o miłości powrotnej. Tadeusz kochał kiedyś Ewę, piękną, perwersyjną, pociągającą tajemniczo i namiętnie. Odwróciła się od niego. Znalazł zapomnienie, tak mu się zdawało, w miłości jej przyjaciółki, prostej, dobrej, szlachetnej Bronki. Zamieszkali w ustroniu. Czasem jego brat ich odwiedzi, znudzony życiem wielkoświatowym, obnoszący swój spleen jak nowy szczegół garderoby, i wtedy on także podkochuje się w Bronce. Ale - pewna swego szczęścia - zaprosiła kiedyś Bronka swoją dawną przyjaciółką, Ewę, by się pochwalić jej swoim życiem uładzonym, roztropnym, a na swój sposób w małżeńskim szczęściu namiętnym. Ewa przyjechała pod nieobecność Tadeusza. I zanim jeszcze go zobaczyła, zrozumiała: on o niej nie zapomniał nigdy. Cały swój dom urządził na wzór jej dawnego domu, w jego gabinecie wszystko miało ją przypominać.
Po raz pierwszy oglądamy na scenie Ewę, gdy staje na przeciw Tadeusza: Przybyszewski wiedział, jak wiele znaczy dla dramatu ostry start. Ale już wtedy, choć jeszcze Tadeusza od nowa nie rozpoznała, staje wobec niego pewna jego miłości i pewna własnej decyzji: musi go odebrać Bronce, musi go mieć dla siebie, ten człowiek tak mocny wewnętrznie, że potrafił swoją tęsknotę i swoją miłość zagłuszyć, ukryć, jak skarb przechowywać pod nieprzenikalną powłoką codzienności, ten człowiek zasłużył na jej miłość, na jej uległość, na jej rezygnację z własnej dumy i wyniosłości.
Tyle mniej więcej dzieje się jeszcze przed podniesieniem kurtyny, o tym dowiadujemy się w czasie trwania pierwszych scen, tego możemy się domyślać. A potem już tylko sprawa Bronki - jej dojrzewajaca świadomość, że jest mężowi zbędna, że była - jak śnieg - przejściowym pokryciem jego jedynej i prawdziwej miłości. I jeszcze sprawa owego brata, Kazimierza: oto on, znudzony obieżyświat, człowiek cierpiący spleeny, podaje Bronce rękę, aby wraz z nią udać się nad staw, z którego kazano wpierw śnieg odmieść dokładnie, a w lodzie przerębel wykuć. On, który nigdy niczego naprawdę nie cenił, potrafi ocenić, on jeden, tę wartość kruchą i ulotną, jaką była Bronka, tę jej wartość śniegu - na jedną zimę, na jedną noc. Bo tylko te wartości na poły symboliczne, ale konkretne, rozpoznawalne aż do bólu - tylko one są godne, tylko one mają jakieś rzeczywiste znaczenie, które warto i życiem swoim przypieczętować.
Jak to streszczenie wygląda? Jak spoza niego Przybyszewski? Próba kielecka jest o tyle ważna, że autor może albo ostać się, na scenie - na pewien czas przynajmniej - albo nie. Takie sprawdzenia są zawsze ryzykowne, ale także fascynujące. Są jakimś niecodziennym spotkaniem z legendą. Legendy często, zbyt często, wychodzą z tego pogruchotane. Ale w tym wypadku wiemy przecież, że przeciw gwałtowności tego spotkania byliśmy traktowani od dłuższego czasu pewną szczepionką: mianowicie tym wszystkim co nam się już w sztuce, w teatrze, w dramaturgii znudziło, a co w niczym nie przypominało Przybyszewskiego. Ogromne czterdziestolecie, które wydane zostało na pastwę rozmaitych mód i przełomów, najczęściej poetyckich. A zarazem likwidatorskich wobec swoich wszystkich poprzedników. Skoro więc - od "Skamandra" i awangardy poczynając - zlikwidowano Przybyszewskiego i Młodą Polskę gruntownie - tylko dlatego może otworzyć się dla nich szansa dzisiaj; szansa dla tego, co było przedwczoraj, byłoby to bowiem zarazem buntem przeciwko temu, co było wczoraj. Niebezpieczna igraszka! Znów odbierająca jasność sądu, trzeźwe rozeznanie, znów prowokująca na twarz grymas zamiast roztropnej zadumy.
Więc kilka słów powściągliwego sprawozdania. Reżyser przedstawienia, Wojciech Krakowski, znany scenograf krakowski, język Przybyszewskiego bardzo ostro przekarczował. Chciał go traktować serio. A w takim razie musiał wyrzucić to wszystko, co dzisiaj serio by nie zabrzmiało. Obawiam się jednak, że trochę przesadził. Dbając o to "serio"' autora i reżysera, tzn. swoje, odebrał postaciom nawet tonację ironii. Gdy Ewa mówi: "To pięknie być rozszarpaną przez jakieś królewskie zwierzę" - w tonacji "serio" wywołałoby to salwę śmiechu, nie rozumiem jednak, dlaczego nie mogłaby ona tego powiedzieć ironicznie wobec swojego partnera. Tak samo Kazimierz uprzykrzenie skarżący się na nudę - jest przede wszystkim ironiczny wobec siebie, wobec swojego stylu bycia, wobec pańskości swoich manier; stać mnie na ten spleen codzienny, mógłby powiedzieć.
Tych akcentów jednak w przedstawieniu zabrakło; poczynając od języka opracowanego przez reżysera, a kończąc na postaciach wykonywanych przez aktorów - właśnie aktorów bardziej niż aktorki - było to przedstawienie zbyt dosłowne, zbyt ciężkie, zbyt mało ironiczne. Dojść do śmierci można tylko tarzając się w występku i upadku, w nudzie albo podłości? Obawiam, się, że dojść można także jak Kazimierz właśnie - wcale przyjemnymi ścieżkami salonowego flirtu, które do końca nie zapowiadają swojego tragicznego finału. Kazimierz od początku rozumie powikłanie całego trójkąta. Stara się Bronkę o tym uświadomić, znieczulić, przyciągnąć do siebie. Gdy to się nie udaje, płaci jej pełną cenę. Reżyser to rozumie, reżyser to pokazuje, sądzę tylko, że niepotrzebnie pokazuje to z determinacją. To są sprawy, których pozory są lżejsze. I myślę nawet, że ten straszny na pozór język Przybyszewskiego nie czemu innemu jak owej lekkości mógłby się przysłużyć.
Dlaczego jednak służyć powinien? Otóż dlatego, że sztuka ta po dziś dzień zachowała nieopisany zupełnie wdzięk architektoniczny. Dopiero rozbudowana na przestrzeń sceniczną pokazuje jasno siłę swoich wiązań, uzasadnień, konsekwencji. Krakowski chwilami to podkreśla precyzyjnie i taktownie. Początek drugiego aktu - Ewa i Tadeusz: ona nieruchoma obok kominka, zwrócona ku widowni; on w przeciwległym końcu sceny, także nieruchomy, także ku widowni zwrócony. Przerzucają tak przez czas jakiś swoje kwestie, ale nie jest to ani rapsodyzm, ani kukiełkowa stylizacja. Jest w tym natomiast stylizacja artystyczna i jakaś niezmierzona głębia bólu, czy tęsknoty, czy miłości, która tych dwoje trzyma obok siebie, zarazem odpychając ich wszelkimi nakazami obowiązku, prawości, cnoty, jak to by się powiedziało, publicznie i bezwstydnie, w purytańskim Krakowie jeszcze na dziesięć lat przed wystąpieniem Przybyszewskiego. Rzecz prosta, i po jego wystąpieniu tak mówiono, ale nie było w tym już czystej, nieświadomej niewinności prostego stwierdzenia. Było oburzenie albo wyniosłość wobec tych, którzy postępują inaczej.
Ludzie sceniczni Przybyszewskiego? Zadziwiającą jest rzeczą śledzić, jak przemieniają się nagle w zwarty system trybów jakiegoś mechanizmu, jak bezwzględnie, chciałoby się powiedzieć: z klasycznym okrucieństwem, uzależnił ich autor od siebie nawzajem. Żadnego kółka, żadnego ich trybu nie można usunąć, aby nie rozpadła się konstrukcja, aby nie powstała luka dotkliwa, aby postać z pełnej i konkretnej nie stała się skrawkiem papieru deklamującym puste frazesy. Często, gdy czyta się Przybyszewskiego, wydaje się że to są tylko frazesy. Ten autor pozostał mylący - cóż to się mści na nim tak okrutnie: jego legenda, jego satanizm, a może jednak sława i rozgłos tak łatwo, tak lekką ręką dane mu za życia? Ale na scenie to wszystko zmienia się zasadniczo. Wchodzi aktor - i nawet ten, który gra słabo lub fałszywie, który nie wie, co grać lub ile jego środków, finezji, potrzebnych jest postaciom stworzonym przez autora - więc nawet ten aktor odsłania nagle przed nami postać masywną, konsekwentną, w każdym bądź razie, a nie jest to zaleta najmniejsza, postać żywą.
Jest to postać rozpięta zwykle na motywach swoich namiętności i swojej psychologii, to prawda. Kim jest Tadeusz? Ma dom piękny, zaciszny, lecz nie mały. Ewa? Była malarką. Bronka? Jej koleżanką, ale chyba jeszcze wcześniej, na pensji. Kazimierz? Wygląda na takiego, który zna dobrze Ostendę i Monte Carlo - być może tylko z ich plaż, a nie z kasyna gry.
Styl bycia tych postaci ich sposób przeżywania określają bezbłędnie tzw. sytuację klasową tych ludzi. Ale tylko styl i sposób - ani jednego słowa więcej, ani jednej zbędnej informacji. O tych ludziach można by powiedzieć, że są wyizolowani z życia, że są jak preparaty - w zasadzie można by powiedzieć, ale równocześnie popełnilibyśmy, tak czyniąc, jakiś fałsz. Bo przecież i ten styl i ten sposób nadzwyczaj mocno osadzają tych ludzi w rzeczywistości. Oto co o tym pisała Zapolska po przedstawieniu "Złotego runa" we Lwowie:
"Grać Przybyszewskiega to ciężkie dla artystów zadanie. Stokroć gorsze niż grać Maeterlincka, który dla aktorów zawsze stanowi ciężki do zgryzienia orzech. W Maeterlincku akcja najczęściej się odbywa bez czasu. Bez przestrzeni... ot, nie wiadomo, kto, gdzie. Po prostu - uczucia. Przybyszewski wizjom swoim daje pozory ludzi, każe im żyć w jakimś otoczeniu, stanowisku - pełnić funkcję społeczną. I w tym leży trudność dla artysty. On czuje, że jest abstrakcją, a musi poruszać się na realnym gruncie".
Więc Przybyszewski każe niewątpliwie swoim bohaterom "pełnić funkcje społeczne", ale nie na nich opiera wiązania dramatu. I to jest dla niego istotne i to jest odmienne w nim od tej literatury, jaką z nie mniejszą wcale ilością symboli możemy dziś na scenie współczesnej oglądać. Ale jest też odmienne od tej literatury współczesnej swoją temperaturą.
Nałkowska: "Obnażenie wnętrza ich dusz - dokładnie, jak w preparacie, straszliwa szczerość i namiętność wyrazu - pociągają niejako czytelnika do współwiny, więc i do odpowiedzialności".
I jeszcze Zapolska: "Jeśli którakolwiek z owych postaci chce wydostać się na świat, to on ją strąca na powrót w ciemnicę. Grzesz! bo musisz - przeznaczeniu nie możesz przeszkadzać! Grzesz więc... a potem płać za ten grzech! I tak dalej... bez końca".
A więc w jakiś sposób - i dość głęboko - rozumiały go pisarki, które mogłyby być dla niego surowe. Rozumiały go właśnie w tym jego "społecznym" widzeniu rzeczywistości. A to wydaje mi się dziś: ironią wobec stanów uczuciowych, wobec namiętności, wobec stylistyki bohaterów. I rzecz prosta, wymaga wielkiego aktorstwa. Ale myślę że warto zaryzykować - w końcu czynilibyśmy to dla tego pisarza, który polskiej ziemi spod Kruszwicy nie mało przyniósł kiedyś splendoru.
Przedstawienie kieleckie, acz " prekursorskie i z najlepszą wolą przez wszystkich wykonawców przygotowane, nie zawsze było - i trudno się dziwić - zdolne sprawdzić tego pisarza bezwzględnie w zetknięciu ze sceną współczesną. Konfrontacja Przybyszewskiego z aktorstwem współczesnym jeszcze nas czeka. Przedstawienie kieleckie podaje zaledwie smak tego, jak Przybyszewski mógł być grany na scenach polskich za "niegdysiejszych śniegów".