Śnieg
JEST nad czym się zastanowić: oto pierwszy po czterdziestu dwóch latach Przybyszewski w teatrze warszawskim. Ale nie tylko. Przedstawieniem "Śnieg" w Sali Prób Teatru Dramatycznego debiutuje jako reżyser Ignacy Gogolewski. Debiut ryzykowny, debiut kłopotliwy: stawiający pierwsze kroki jako reżyser Gogolewski jest znanym, wybitnym aktorem, jako felietonista "Życia Warszawy" również zdobył sobie niemałe grono zawistników, porażka w takiej sytuacji byłaby dotkliwą klęską, na śmieszność naraziłby się nie byle kto - a środowisko jest w takich wypadkach okrutne. Odwagę trzeba cenić, jako reżyser wybrał Gogolewski sztukę-pułapkę, wybrał pisarza, który dla teatru współczesnego jest - powiedzmy teraz: był, do czasu tej premiery - wielką niewiadomą.
Demon z czasów Młodej Polski, meteor literacki, który na krótko wzburzył życie literackie i teatr, szybko przygasł, potem przez wiele lat budził już tylko uśmiech i politowanie. Nawet po powrocie na scenę Jana Augusta Kisielewskiego nazywano Przybyszewskiego grafomanem, nawet po przeprowadzeniu przez Zygmunta Grenia procesu rehabilitacyjnego polskiej literatury secesyjnej i jej najbardziej kłopotliwego autora - Przybyszewskiego właśnie, teatr nie miał odwagi sięgnąć po jego sztuki. Ich awangardyzm śmieszył, ich język raził egzaltowanym bełkotem, ich problematyka pachniała Mniszkówną. Grać można to było jedynie jako parodię.
Gogolewski nie dał sią skusić możliwościom łatwego rozwiązania. Dramat czworga osób, które przeżywają perypetie miłosne, zakończone odejściem jednej pary na spacer do lasu, zakończone wyjściem drugiej pary na odmieciony ze śniegu staw, gdzie przypiąwszy łyżwy poholendrują z rozpaczą w sercu ku świeżo wyrąbanym przeręblom - grany jest poważnie, na serio bez ironicznego mrugania porozumiewawczego do widowni. O dziwo, ma to sens. Bohaterowie Przybyszewskiego (to prawda, że mówią językiem bardziej niż my emfatycznym, choć przecież w intymnych rozmowach równie pretensjonalnym) mają tysiące swoich kopii współczesnych, konflikty podobne, w których walczy się i kłóci o miłość, przeżywa co druga "nowoczesna" rodzina, portretuje tych ludzi Albee i Ścibor Rylski, Osborne i Arbuzow, odnajdziemy ich w literaturze dzisiejszej, w filmie, w telewizji, w teatrze.
Więc o co chodzi? Dlaczego Przybyszewski był tak bardzo kłopotliwy? Łatwo to teraz powiedzieć, Trzeba było to udowodnić. Pokazać, jak Przybyszewski może być grany. I jak się to ma do doświadczeń współczesnego - neomieszczańskiego, powiedzmy prawdę, w swym najbardziej popularnym wydaniu - teatru. Przedstawienie Gogolewskiego podjęło się tego zadania. Zdjęło z Przybyszewskiego odium pretensjonalnego grafomana. To prawda, że odkrycie takie nie jest komplementem dla współczesnej literatury i współczesnego teatru. Wracamy do buduaru, do saloniku, do sypialni, tam szukając problemów najżywszych dnia dzisiejszego. Człowieka oglądamy uwikłanego w perypetie romansowo-egzystencjalne. Pytamy o losy indywidualne, o losy ludzi pretensjonalnych, nie mając odwagi przyznać się, że za oknem przysłoniętym obszytą falbankami firanką też się jednak coś dzieje. Nie Przybyszewski jest temu oczywiście winien.
Gogolewskiemu udało się obronić Przybyszewskiego. Reżyser dzieli tę zasługę z aktorami przedstawienia, przede wszystkim - ze Zbigniewem Zapasiewiczem (Kazimierz), którego role - nie tylko teatralne, także telewizyjne - ostatnich sezonów stawiają w środku czołówki współczesnych polskich aktorów. Także z Janiną Traczykówną, której Bronka jest udaną propozycją interpretacyjną kobiety-samiczki z Przybyszewskiego. Kobietą-wampem jest pięknie
i po młodopolsku perwersyjnie wyglądająca Maria Wachowiak. Najpierw hałaśliwym, potem w sposób widoczny cierpiącym Tadeuszem jest Wojciech Duryasz. Dawno bardzo nie oglądaliśmy Ireny Górskiej (piastunka Makryna). Lokajem otwierającym i zamykającym przedstawienie (nie jest to najlepszy pomysł reżyserski) jest Stefan Wroncki.
Scenografię - zręczną skądinąd - projektowała Zofia Pietrusińska. Obniżyła cześć sceny, co miało skutki fatalne: aktorom siedzącym widać było (z piątego rzędu) ledwie czubki głów. Ale mimo to (widzowie wspinają się na palce), i mimo braku antraktu, przedstawienie grane będzie zapewne przez bardzo wiele wieczorów. Przybyszewski jest w przededniu zwycięskiego renesansu. Publiczność już o tym wie.