Artykuły

Czarodzieje z Teatru im. Jaracza

Łódzka premiera dramatu Arthura Millera.

"Czarownice z Salem" to piekielnie trudny dramat. Zawiły, pełen zwrotów, analityczny do granic możliwości. Na dodatek z wieloma podtekstami, aluzjami, niedopowiedzeniami. Przy tym wszystkim zwarty, uniwersalny.

Arthur Miller mistrzowsko prowadzi postacie dramatu, komplikuje, zapętla, mnoży kulminacje. A Remigiusz Brzyk, reżyserujący spektakl w Teatrze im. Jaracza, porywa publiczność już w pierwszej scenie i nie wypuszcza spod swego władania do ostatniej. Każdą sekwencję cyzeluje z precyzją zegarmistrzowską, nawet na chwilę nie tracąc ogólnego planu, w jakim widzi dzieło.

Dzięki takiej postawie reżysera widzowie tkwią w fotelach znieruchomiali, w obawie, że mogliby uronić choćby najmniejsze drgnienie. Blisko trzygodzinne przedstawienie toczy się w zmiennym rytmie, dyktowanym przez władające bohaterami emocje. Brzyk wie jak operować tempem, by dać szanse na pełne wybrzmienie indywidualnych dramatów i ogarnięcie całości.

Łódzkie "Czarownice z Salem" (choć osadzone w realiach XVII wieku) dzieją się nie tylko tu i teraz, ale zawsze i wszędzie. Dlatego że reżyser odrzuca polityczny kontekst powstania dramatu (inspiracją była fala prześladowań środowiska hollywoodzkiego pod wodzą senatora Josepha McCarthy'ego) i skupia się na analizie zamkniętej społeczności, opętanej de facto nienawiścią i bojaźnią.

W kreacji tego niezwykłego świata (który, niestety, łatwo dostrzegalny jest współcześnie pod każdą szerokością geograficzną) bardzo pomogli reżyserowi pozostali twórcy: scenograf Ryszard Warcholiński (wspólnie z reżyserem) i autorka świetnych kostiumów Maria Balcerek oraz Jacek Grudzień, którego muzyka, niemal nieprzerwaną obecnością dopełniała atmosfery potworności, jakie zdarzyły się w Salem.

Na najwyższym poziomie zazaprezentowali się również wszyscy aktorzy. Dariusz Siatkowski i Dorota Kiełkowicz (małżonkowie Proctor) dali wstrząsającą scenę w II akcie, a w finale przeszli samych siebie. Prostota, czystość i naturalność ich gry sprawiły, że ciarki przebiegały po plecach. Kiełkowicz tak pięknie i sugestywnie prowadziła całą rolę, że w ostatniej scenie (kiedy Elizabeth Proctor nie wypowiada już ani słowa) doskonale wiemy, o czym myśli.

Znakomitą Mary Warren była Matylda Paszczenko, doskonale ukazał słabość i heroizm Gilesa Coreya Jan Hencz. Do kolekcji wspaniałych kreacji dołożył rolę Danfortha fenomenalny Andrzej Wichrowski.

To za jego sprawą, a także Roberta Latuska (John Hale), Piotra Krukowskiego (Samuel Parris), Dariusza Siatkowskiego i czarownic z Salem: Moniki Badowskiej, Urszuli Gryczewskiej, Anny Sarny, Dagny Kidoń i Matyldy Paszczenko, w wielkiej scenie sądu zapomniałem, że jestem w teatrze. Wiem, że takich jak ja było więcej. Remigiusz Brzyk i jego aktorzy mają jakieś nadprzyrodzone moce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji