"Cień" przesłonił Warszawę
Na rolę Brusikiewicza chodzili wszyscy przez parę dni (bo krótko trwały te gościnne występy), natomiast teraz - pierwszym salonem stolicy stał się Teatr Rozmaitości, gdzie dyrektor Jarecki wystawił bajkę muzyczną dla dorosłych "Cień", napisaną przez trzech autorów i jednego kompozytora. W salonach Teatru Rozmaitości zbiera się co wieczór najlepsze towarzystwo, bowiem człowiek, który "Cienia" nie widział, przestaje się w Warszawie liczyć; w dyskusjach głosu zabrać nie może, dowcipów nie powtarza, w Starosteckiej się nie kocha, w ogóle - więdnie...
No, więc tak: autorów jest, jak wspomniałem, trzech; najpierw pan Jan Christian Andersen napisał bajkę, potem z tej bajki pan Eugeniusz Szwarc (radziecki dramaturg) napisał kiedyś sztukę, z tej bajki i z tej sztuki pan Wojciech Młynarski napisał teraz libretto. Libretto, do muzyki Macieja Małeckiego. Wyreżyserował całość Jerzy Dobrowolski, obalając zakorzeniony w pewnych kręgach mit, że mamy u nas ludzi, którzy się znają na wystawianiu musicali. Dowiódł, że tak naprawdę, to zna się tylko jeden: Jerzy Dobrowolski. Poprowadził spektakl na uroczym, zabawnym tonie, sypał pomysłami sytuacyjnymi jak z szerokich rękawów, a jego układ finału jest jednym z najpiękniejszych, najprostszych i najbardziej wzruszających jakie zdarzyło mi się oglądać na scenie.
Dodajmy do tego, że aktorów do realizacji swych zamysłów, nie zawsze miał najlepszych. Na dobra, sprawę, z mężczyzn błysnęli jedynie (ale za to jak!) - Bohdan Łazuka (bodaj jedyny nasz aktor musicalowy z prawdziwego zdarzenia) i Andrzej Stockinger, z kobiet - Elżbieta Starostecka, której uroda nie powinna pozostawać tylko w "Cieniu".
Muzyka "Cienia" jest absolutnym cackiem! Subtelnym arcydziełkiem o ogromnej inwencji melodycznej i delikatnej, pięknej aranżacji.
A tekst? Tekst, początkowo niewiele wnosi ciekawego, powtarza się, rozciąga akcję, nuży, aby błysnąć paroma dobrymi piosenkami w akcie drugim, a w pełni zainteresować publiczność od połowy aktu trzeciego, kiedy już każde słowo ma swój urok i sens; to dopiero jest Młynarski, do jakiego przyzwyczailiśmy się przez lata!
Niemniej publiczność jest chętna, życzliwa, magia nazwiska działa nadal; każdy ze słuchaczy skrzętnie wyłapuje nawet najmniejsze aluzję, bądź to co uważa za aluzję do naszej współczesności, kwitując brawami i śmiechem. Sęk jednak w tym, że nie zawsze te aluzje są świeże i zabawne; słuchając ich, niejednokrotnie chciałoby się zacytować samego autora, który:
"I tak tokuje i tak sadzi
zamyka myśli w krągłe zdaniaz
z bliższym i dalszym
dopełnieniem
nie ma momentu zawahania
układa mu się to myślenie
jak strojny smoking na modelu
a mnie pytanie dręczy srogo
- kogo udajesz przyjacielu
- kogo?"
Ale jak powiadam, w trzecim akcie rzecz rozkręca się wreszcie znakomicie i tak to wspólnym wysiłkiem autora, kompozytora, reżysera (brawo!) i co najmniej kilkorga aktorów - Warszawa zyskała spektakl, o którym mówi miasto. I mówi dobrze, a ja się do tego dołączam...