Artykuły

Too much is sexy?

Może po prostu nadal trudno jest znaleźć płynne połączenie, kanał bez zakłóceń, między polską a niemiecką mentalnością? - o spektaklu "Andromacha" w reż. Joanny Lewickiej w Teatrze Współczesnym w Szczecinie pisze Ewa J. Kwidzińska z Nowej Siły Krytycznej.

Pierwszy spektakl na polskiej scenie zrealizowany przez młodą reżyser Joannę Lewicką nie został przyjęty z entuzjazmem; przeciwnie, premiera "Andromachy" według Jeana Racine'a w Teatrze Współczesnym w Szczecinie doczekała się niewerbalnego komentarza tuż po zakończeniu. Brawa, które usłyszeli twórcy po premierze, odnalazły tym razem rytmikę raczej spowolniałą i - wydaje się - wcale nie spowodowało tego ironiczne dość wyznanie: "silence is sexy", które to w spektaklu było swoistą mantrą-klamrą spinającą ze sobą (a może właśnie rozbijającą?) sytuacje dialogiczne. Wygląda na to, że tak jak między bohaterami dramatu nie nawiązał się dialog, tak i nie dochodzi do niego między sceną a publicznością.

Historia nieszczęśliwej Andromachy staje się pretekstem do wyrażenia bolesnych myśli o potędze ludzkich namiętności. Ten wątek mitologii greckiej podjął Eurypides, dwadzieścia dwa wieki później kolejny spośród największych tragików wszechczasów - Racine. Jest to historia nęcąca, by wciąż ją opowiadać, by nią demaskować mechanizmy rządzące człowiekiem i kąsać prawdą w niej zawartą. Zapewne od zawsze i zapewne na zawsze w człowieku istnieć będzie walka - ze sobą, z Innym, o siebie, o Innego; z namiętnościami i o namiętności, które doprowadzają człowieka do obłędu, wikłają go w irracjonalne relacje.

W dramacie Racine'a i w interpretacji Lewickiej (przy wsparciu asystentki - Małgorzaty Klary i przy współpracy dramaturgicznej Kamili Paradowskiej) historia wbrew pozorom jest prosta: Andromacha (Anna Januszewska) kocha zmarłego Hektora, Andromachę wielbi Pyrrus (Michał Lewandowski), Pyrrusa - Hermiona (Małgorzata Klara), Hermionę - Orestes (Wojciech Sandach). Kiedy człowiek, targany szaleństwem, potrafi jedynie kochać albo nienawidzić - niedaleko już do pragnienia i realizacji zemsty, do wojny z każdym o śmierć i życie.

Dziś Racine w Teatrze Współczesnym staje się pretekstem do udowodnienia dekonstrukcjonistycznych tez Derridy i - paradoksalnie - to pragnienie zadośćuczynienia myśli postmodernistycznej (jakkolwiek mocno zapierałby się jej rzeczony filozof) powoduje, że widz może nie nawiązać kontaktu z tematem, który w zamierzeniu miał być mu bliski. I w tę pułapkę wpadła właśnie Lewicka. A wiadomo, że "przeżyje tylko to dzieło sztuki, które może liczyć na twórcze odczytywanie" (ten cytat Derridy służy za motto projektowi edukacyjnemu Molier/Racine, realizowanemu w Teatrze Współczesnym).

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Lewicka znajduje klucz dla wyrażenia myśli o bezsilności i zagubieniu człowieka - aktorzy Teatru Współczesnego udają się w bezsensowną pogoń za Drugim, by za chwilę podjąć ucieczkę przed Innym. Strwożeni, błędnym wzrokiem szukają Nieobecnego, który przed chwilą przebiegł im drogę. Po chwili wędrują tylko sobie znaną trasą do rytmu piosenki niemieckiej grupy Einsturzende Neubauten, która brzmieniem swoim mówi o milczeniu (wspomniana charakterystyczna piosenka "Silence is sexy"). Znaczące, że zawsze idą w pojedynkę.

Ten rozgardiasz przerywają (sic!) dialogi bohaterów, które tak naprawdę stają się jedynie przyczynkiem do tego, by zrozumieć, że człowiek okazać się może albo niespełnioną ideą, albo narzędziem w rękach Drugiego. Sam pomysł jakże dosadny, jednak zupełnie niewyrazisty na scenie za sprawą wprowadzenia monotonii przewidywalnego schematu. Bohaterów kulminacyjnej sceny tragedii Lewicka ubiera (rozbiera?) w nowe szaty króla - naga Hermiona (Małgorzata Klara) obrzuca błotem i zgniłym zielskiem poniżonego, również nagiego Pyrrusa (Michał Lewandowski). Nagość na scenie dziś nie bulwersuje, nie pełni funkcji transgresyjnych; zatem i podczas tej sceny uruchamiane powinny być, jak rozumiem, mechanizmy nagromadzania sensów. Dziać się tak może w warunkach laboratoryjnych, ale nie podczas spektaklu, który funduje odbiorcy zbyt szeroki wachlarz symboliki do interpretowania, jakby zapominało się, że dosłowność i prostota środków wyrazu dodają w teatrze również wyrazistości pewnym myślom. Monotonia powoduje, że widz przestaje reagować na bodźce, którymi chce atakować Lewicka.

Sceną władają wizualnie po części uwspółcześnieni, po części nieprzypięci do żadnej z epok, bohaterowie (kostiumy, ruch sceniczny i sposób wypowiadanych kwestii odchodzą jednoznacznie od klasycznego teatru, chociaż język, którym postaci się posługują pozostaje przecież - dzięki tłumaczeniu Feliksa Płażka - zakorzeniony w stylizacji antycznej z epoki Racine'a), a mimo to widz czuje się, jakby byli oni bardziej odlegli niźli bohaterowie tragedii Eurypidesa. Sprawiedliwość należy jednak oddać młodym szczecińskim aktorom, którzy, choć wyraźnie akceptujący wizję reżyserki - potrafili oddać emocje targające postaciami.

Trudno jednak zgodzić się z wypowiadanymi na forum tezami, jakoby brak sukcesu reżyserskiego Lewickiej na szczecińskiej scenie wiązał się z prostym kopiowaniem wielkich twórców teatru niemieckiego. Zbyt wiele się pod tym wyrażeniem kryje, by móc pozwolić sobie na szafowanie nim. Może po prostu nadal trudno jest znaleźć płynne połączenie, kanał bez zakłóceń, między polską a niemiecką mentalnością?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji