Artykuły

Znowu zakochany

Miał zostać lekarzem, ale wybrał aktorstwo. EDWARD LINDE-LUBASZENKO niedawno obchodził jubileusz 40-lecia pracy scenicznej. Ma na koncie setki świetnych ról. Muskularny, o sportowej sylwetce i głębokim głosie, jest ulubieńcem kobiet.

Nie tylko często grywał Pan lekarzy, ale zaliczył także kilka lat studiów medycznych.

- Dokładnie sześć semestrów. Moim przekleństwem było to, że na świadectwie maturalnym miałem same piątki - od góry do dołu. Wszystko mnie interesowało, nie wiedziałem, jakie studia wybrać. Traf sprawił, że niedaleko kompleksu wrocławskiej Akademii Medycznej mieszkała moja ówczesna narzeczona. I tak jakoś wyszło, że wybrałem medycynę. Biegałem na zajęcia, zdawałem egzaminy, ale też wiele zajęć opuszczałem, bo... narzeczona. W końcu, mając niezłe oceny, dałem sobie z medycyną spokój, zdałem eksternistyczny egzamin aktorski, a po miesiącu dostałem angaż do Teatru Polskiego we Wrocławiu.

I zmienił Pan narzeczoną.

- Nowy etap życia, nowa kobieta.

Jeszcze jako student medycyny występował Pan, z powodzeniem, w słynnym wrocławskim studenckim Teatrze Kalambur.

- Na studiach utrzymywałem się sam. Mama, która była pielęgniarką, zarabiała grosze. Mój przyjaciel, Andrzej Kuryło, zaciągnął mnie do szalenie wówczas popularnego Kalambura i w ten sposób zostałem aktorem.

Występował Pan w kabarecie?

- Nie tylko, brałem udział głównie w inscenizacjach poetyckich, śpiewałem zaś na bankietach.

Kiedy z powodzeniem zdał Pan egzamin aktorski, nie było już mowy o powrocie na Akademię Medyczną?

- Nie. I dzięki Bogu, widzimy przecież, jak wygląda nasza służba zdrowia.

Może największą popularność przyniosła Panu właśnie rola "medyczna". Wielu widzów doskonale pamięta przystojnego kardiochirurga, doktora Romana Bognara z serialu "Układ krążenia".

- Ciągle mam do tej roli duży sentyment Za kreację Bognara dostałem zresztą jedyne filmowe aktorskie wyróżnienie w karierze, i to nie w Polsce, tylko w czeskiej Pradze! Na międzynarodowym festiwalu Złota Praga.

W 1962 roku wygrał Pan pierwszy Festiwal Piosenkarzy Studenckich w Krakowie. I to wygrał nie z byle kim - wśród pokonanych była m.in. sama Ewa Demarczyk!

- Śpiewałem ballady uwielbianego przeze mnie Jacquesa Preverta. Ja wygrałem, Ewa Demarczyk zajęła drugie miejsce. Z tamtych czasów pozostała mi zresztą przyjaźń z Ewą, która trwa właściwie do dzisiaj.

- Nie kontynuował Pan jednak kariery piosenkarskiej.

Nie miałem wielkich szans, żeby ze swoim ambitnym repertuarem zaistnieć szerzej, a inny typ śpiewania niespecjalnie mnie interesował. Owszem, tuż po sukcesie w Krakowie zaproponowano mi, żebym wystąpił na festiwalu w Sopocie. Otrzymałem dwie piosenki do wyboru. Pierwsza nosiła tytuł "Listonosze muszą mieć kalosze", a druga - "Malwy, malwy wciąż się uśmiechają". Ale, proszę pana, ja tego typu piosenek nie śpiewam nawet po pijanemu.

A co Pan wtedy śpiewa?

- Tylko romanse cygańskie. Po rosyjsku, bo "cyganić" nie potrafię.

W filmie zadebiutował Pan od razu główną rolą dociekliwego dziennikarza w znakomitym obrazie Kazimierza Kutza "Ktokolwiek wie".

- Teraz rzeczywiście mówi się o nim bardzo dobrze, ale wówczas przyjęcie "Ktokolwiek wie" było cierpkie. Film odebrano jako dziwactwo. Dopiero po kilku latach rzeczy w podobnym stylu zaczęli kręcić Czesi, dostając za nie Oscary. Kazimierz Kutz miał pecha, że był pierwszy.

Pomimo wielu ról telewizyjnych i filmowych, jest Pan jednak uznawany przede wszystkim za znakomitego aktora teatralnego, a przy tym ponad 30 lat wierny jednej tylko scenie

- krakowskiemu Staremu Teatrowi.

Stary Teatr był ukoronowaniem moich marzeń. Piłkarze marzą o tym, żeby występować w Realu Madryt albo w Barcelonie, a ja marzyłem o Krakowie, o najlepszym polskim teatrze. Warszawa zawsze była czymś w rodzaju aktorskiej giełdy, ważne tam było, kto jest modny, kto nie. Tymczasem w Krakowie, nawet jeszcze dzisiaj, liczy się przede wszystkim talent, ważny jest artystyczny, intelektualny ferment Wiele było w Polsce kabaretów, ale tylko jedna Piwnica pod Baranami, wiele teatrów niezależnych, ale tylko jeden Teatr STU. Każda rola teatralna jest dla mnie fascynującą przygodą.

Cale Pana zawodowe, ale także prywatne życie, wydaje się taką właśnie fascynującą przygodą.

- Kiedyś powiedziałem, że aktorstwo było mi potrzebne po to, żeby osiągnąć popularność, mieć powodzenie u kobiet, zarabiać przyzwoite pieniądze, oraz, cytując Stawrogina z "Biesów" Dostojewskiego, "móc się prowadzić ironicznie".

0 tej słynnej ironii mówią wszyscy pańscy przyjaciele z aktorskiego stolika w krakowskim SPATlF-ie, niedaleko Starego Teatru. Spędził Pan przy nim dziesiątki godzin.

- Lata całe! W SPATIF-ie bywałem niemal codziennie. W trakcie tych alkoholowych biesiad rozwodziłem się trzy razy, moje żony i kobiety rozstawały się zresztą ze mną głównie z powodu zakrapianych zabaw.

Kobiety, wino, śpiew?

- Owszem, tylko wina zawsze było mniej, za to więcej wódki. Nigdy nie ukrywałem, że jestem amatorem kobiet i typem hedonisty. Nic, co ludzkie i przyjemne, nie jest mi obce.

Aktorzy w wywiadach często opowiadają, że tak naprawdę są skromni i poczciwi, chociaż w rzeczywistości różnie to wygląda.

- Nie mam się czego wstydzić. Lubię hulać, jestem prawdziwym hulaką. Nie

ominę żadnej okazji, żeby się zabawić. Miałem cztery żony, były (i są!) kochanki, przyjaciółki. Moje życie jest ciekawe i intensywne.

Każde spotkanie z kobietą jest dla Pana formą poznania siebie?

- Tak, oczywiście. W oczach zakochanej kobiety odbija się bezwarunkowa akceptacja. Każdy jej potrzebuje. To dowód naszej wartości. We mnie od dzieciństwa jest wielki głód akceptacji. Bez niej chyba bym zginął.

W młodości uprawiał Pan wiele sportów.

- Uprawiałem wszelkie sporty, lubiłem zwłaszcza pływanie na długich

dystansach - do dzisiaj potrafię przepłynąć wiele kilometrów. Jestem także namiętnym kibicem sportowym. Namiętnym, chociaż nietypowym. Kibicuję zarówno Wiśle, jak i Cracovii.

Wystąpił Pan we wszystkich filmach syna, Olafa Lubaszenki. To role ważne, choć z reguły drugoplanowe.

- Nasze relacje na planie zawsze były partnerskie. Olaf jest zawodowcem. Kręcąc z nim film w zasadzie nie sposób się denerwować. Pamiętam jedną zabawną historię. Mam prawo jazdy, ale nigdy nie prowadziłem samochodu. Jak na złość w firmach Olafa zazwyczaj siadam za kierownicą. Kiedyś na planie filmu syna musiałem podjechać mercedesem kilkanaście metrów pod bank, wysiąść i wejść do budynku. Na próbach jeszcze jakoś mi szło, ale w trakcie ujęcia już się nie udało. Walnąłem z impetem w ścianę. Mnie szczęśliwie nic się nie stało, ale samochód został niemal doszczętnie zniszczony. Po wypadku Olaf zupełnie się nie zdenerwował, tylko pokiwał głową i powiedział: "Tatusiu, samochód nie jest ważny, dobrze, że Tobie nic się nie stało".

W trakcie naszej rozmowy tryska Pan humorem, dobrą, pozytywną energią.

- Uważam, że jestem teraz w szczytowej, wręcz olimpijskiej formie. Nie ma aktorskiego zadania, którego bym się nie podjął. Szkoda byłoby zmarnować ten kapitał. Marzę o wystawieniu dwuosobowej sztuki z udziałem Olafa. Może to będą "Rozmowy uchodźców" Brechta? Zobaczymy. Poza tym czuję, że chyba znowu jestem zakochany.

Ciekawostki

Anna Dymna o przyjaźni z Edwardem Lubaszenką: - Należę do nielicznych kobiet, których Edek nie chciał zdobyć, przez co czuję się wyróżniona. Przyjaźń jest ciekawsza: miłość przemija, przyjaźń zostaje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji