Artykuły

Wiem, że nie wrócę!

Brzydko ubrana, ze ściągniętą twarzą, spięta i niepewna, aktorka próbuje ze wszystkich sił przekonać widzów, że potrafi śpiewać. Może i potrafi, jednak na takim repertuarze zapewne niejeden wykonawca już się potknął - o "Wiem, że nie wrócisz" w reż. Macieja Grzybowskiego w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Zapowiada się ciekawie. Na niewielką scenę wkracza czworo jednakowo ubranych chórzystów, solistka, wyraźnie odstająca od nich strojem, oraz tęgi pianista. Chórzyści zajmują miejsca po lewej stronie sceny, pianista za instrumentem, Agnieszka Dulęba-Kasza, solistka, staje przy stoliku po prawej stronie. I zaczyna się jedna z najgorszych rzeczy w teatrze: 50 minut seansu artystycznej niemocy rozpisanego na reżysera, solistkę i widzów.

Recital "Wiem, że wrócisz" w kaliskim teatrze to przykład bezmyślnego wpakowania młodej aktorki w materię, w której ona sama nie potrafi odnaleźć niczego dla siebie. Reżyser, Maciej Grzybowski, postawił wszystko na jedną kartę i kazał Dulębie-Kaszy "po prostu" zaśpiewać bardziej i mniej znane przeboje Czesława Niemena, stawiając aktorkę w potwornie trudnej sytuacji: TE piosenki, mikrofon i ja. Takiemu zadaniu podołać mogą, owszem, artyści, którzy czas jakiś śpiewają zawodowo, potrafią przez rozpoznawalne evergreeny powiedzieć coś osobistego - albo chociaż pobawić się wydobywanymi z siebie dźwiękami, chociaż odważnie zademonstrować swoją niemoc. To nie jest zadanie dla każdego. A już zdecydowanie nie dla Dulęby-Kaszy.

Brzydko ubrana (może w założeniu miało być ekstrawagancko?), ze ściągniętą twarzą, spięta i niepewna, aktorka próbuje ze wszystkich sił przekonać widzów, że potrafi śpiewać. Może i potrafi, jednak na takim repertuarze zapewne niejeden wykonawca już się potknął, a wielu z nich to czeka; nierozsądną decyzją jest udowadnianie swych umiejętności w oparciu o utwory Niemena. Tu jednak problem tkwi nieco głębiej: trudno się oprzeć wrażeniu, iż "Wiem, że nie wrócisz" nie zostało wyreżyserowane (mimo że nazwisko reżysera widnieje na afiszu). Jakby Maciej Grzybowski jedynie poustawiał wykonawców w przestrzeni, ustalił kolejność utworów, "klepnął" wyświetlane z tyłu wizualizacje i "wypuścił" recital (notabene: spektakl wykazuje kilka podobieństw formalnych do popularnego kilka lat temu w Kaliszu "Wieje", recitalu Sebastiana Pawlaka, wówczas kaliskiej gwiazdy, dziś trzonu TR Warszawa; daleko mu jednak do zaangażowania i jakości interpretacyjnej tamtego spektaklu). To jeszcze nie reżyseria.

Do tego Dulęba-Kasza powiela zachowania znane z amatorskich występów teatralnych: podczas ukłonów mimiką daje znać widowni, że nie jest zadowolona z występu, jakby nie rozumiała reguł teatralnej gry: "zapłaciliśmy za bilet, więc daj z siebie dla nas wszystko i nie pozwól nam dostrzec, że coś poszło nie tak". Fatalne wrażenie na końcu przedstawienia jest jak gwóźdź do trumny całego spektaklu, działa nawet gorzej, niż żenujące bisy ("Płonie stodoła" podczas oglądanego przeze mnie przedstawienia).

Wadą całego projektu jest brak zaufania do gatunku zwanego "piosenką aktorską". Gdyby Grzybowski pozwolił Dulębie-Kaszy zmieścić się w tym nurcie, recital mógłby się obronić jako przedsięwzięcie teatralne. To "gdybanie" można poprzeć przykładem: gdy ze sceny płynie "Czas jak rzeka", a Dulęba-Kasza dialoguje z chórem, oddzielona odeń wyświetlanym na tylnej ścianie slajdem (elementem często zbyt dosłownej wizualizacji Adama Grzybowskiego) buduje się z tego sytuacja teatralna, nawiązuje się dialog i zarysy rzeczywiście rozmawiających ze sobą postaci. To jedyny moment w przedstawieniu, gdy rzeczywiście dostrzec można siłę płynącą z interpretacji piosenki, sens wybudowania teatralnego powodu dla jej zaśpiewania. I ten jeden moment trwającego niespełna godzinę przedstawienia, nasycony feelingiem i mocą oddziaływania perfomerki (bo ani aktorki, ani wokalistki) pozwala przypuszczać, że mogło być znacznie lepiej, gdyby reżyser zaufał artystce i pozwolił jej na osobistą interpretację piosenek.

Ponieważ jednak tak się nie stało - jest inna gwiazda wieczoru, której należą się ogromne brawa. Znakomity, precyzyjny, zgrany i pełen wdzięku scenicznego czteroosobowy chór The Sunday Singers (Dorota Jakubowska, Maria Szczap, Adam Michalak i Eryk Szolc) stanowi znakomitą przeciwwagę dla Dulęby-Kaszy. Czwórka młodych ludzi kradnie całe przedstawienie. To oni, nie ona, dostają oklaski po swoich wykonaniach piosenek (vivat świeże i perfekcyjnie dopracowane "Pod papugami"!). To oni skupiają uwagę - choć to na nią skierowane są światła. To im należą się oklaski i docenienie za wykonaną znakomitą robotę - choć to jej nazwiskiem sygnowany jest recital. I to dla nich - nie dla niej - warto zobaczyć ten spektakl. Zresztą - The Sunday Singers na całe szczęście skutecznie odwracają uwagę od Dulęby-Kaszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji