Artykuły

Moja młodość to Łazienki i Chełmska

- Jestem człowiekiem emocjonalnym. Każdy ma swój sposób na aktorstwo. Mnie bawi zmiana. To nie może być coś diametralnie innego, bo wtedy jest bezsens. Natomiast moje role muszą być pewnego rodzaju zabawą dla mnie. Lubię eksperymentować, improwizować, w ramach pewnych ustalonych reguł - mówi warszawska aktorka, EWA SZYKULSKA.

Ewa Szykulska wspomina dzieciństwo i początki swojej kariery związane z Dolnym Mokotowem

Całe jej życie związane jest ze stolicą. Tutaj przyszła na świat, a potem chodziła do szkoły. W Warszawie także spędziła młodość, studiując na PWST. Pierwsze kroki w filmowej karierze stawiała w wytwórni na Chełmskiej, grała w kilkunastu teatrach, m. in. Studio, Syrenie, Ochoty czy Rozmaitości. Uczestniczyła w pierwszych produkcjach offowych, jakie tworzyło warszawskie środowisko artystyczne. W "Dzienniku" rozmowa z Ewą Szykulska.

Uważa się Panią za aktorkę charakterystyczną. Jak reaguje Pani na tego typu opinie?

EWA SZYKULSKA: Moim zdaniem to oznacza po pierwsze, że mam charakter, po drugie, że jestem wyrazista. Mam w sobie potencjał energetyczny, coraz mniejszy na szczęście, więc łatwiej jest teraz ze mną wytrzymywać, niż jeszcze kilka lat temu (śmiech). A mówiąc serio. Są ludzie tacy jak ja, których się albo akceptuje albo bardzo nie lubi.

Nie przeszkadza Pani ten brak sympatii niektórych do Pani osoby?

- Całe szczęście, że właśnie tak jest. Człowiek nie może być tylko hołubiony, uwielbiany, bo może z tego powodu zwariować. Natomiast sytuacja, gdy wzbudza się różne emocje jest w porządku. Nie zamierzam gwałcić własnego organizmu, zmieniać się, dostosowywać. Już sam fakt, że jestem aktorką, czyli cały czas prowokuję siebie do grania różnych postaci nie najlepiej wpływa na zdrowie psychiczne. Są przecież sytuacje gdy trzeba na scenie śmiać się, chichotać, a w życiu smutki i małe bądź wielkie tragedie. I odwrotnie A to, że jestem charakterystyczna, świetnie!

Nawet jeśli tego typu określenie może być powodem do dumy to jednocześnie także pewnego rodzaju obciążeniem. Kino czy teatr nawet jeśli darzy uznaniem takich artystów to nie rozpieszcza ich jednak licznymi propozycjami.

- Nie mogę tego o sobie powiedzieć. Jeśli chodzi o propozycje filmowe, było ich mnóstwo. Choć już kiedyś powiedziałam, że wzięłam udział w wielu fantastycznych, ale też nie najlepszych filmach. Grałam nie tylko w Polsce. Większość filmów zrobiłam za granicą. Obecnie można się z tego śmiać, bo tą "zagranicą" były dawne demoludy. Mimo to do dzisiaj cieszę się z udziału w na przykład rosyjskich produkcjach. Nie wyobrażam sobie bez nich mojej aktorskiej kariery. Teraz wszyscy chcą tam grywać i słusznie. To była zawsze świetna kinematografia. W przypadku teatru było podobnie. Przeszłam przez teatr Studio Józefa Szajny, następnie trafiłam m.in. do Teatru Syrena. Potem zaczęła się moja przygoda z pierwszymi produkcjami offowymi, które tworzyły grupy zapaleńców, nierzadko bez pieniędzy. Ta moja może na pozór rozkopana droga ma jednak jakiś zamysł. To znaczy wiem, co chcę w życiu robić. I to robię. Nie jestem osobą bardzo łapczywą, w związku z tym wydaje mi się, że jak na jedno życie to i tak jest tego dużo.

Dlaczego Pani zrezygnowała w latach 90 z teatru?

- Nie zrezygnowałam z teatru! Rok po szkole teatralnej też nie pracowałam w teatrze. To nie było wtedy w modzie. Chciałam iść do teatru Grotowskiego, ale zaproponowano mi film, serial. W związku z tym stanęłam i poszalałam przed kamerą, żeby dziś np. 40-latkowie i dalej mówili: Jaka Pani była słodka w "Panu Samochodziku i Templariuszach"! To bardzo zabawne (śmiech). Ale grałam, można by to nazwać prywatnym teatrem. Jeździliśmy ze spektaklem Andrzeja Kondratiuka "Kogiel mogiel". Grała w nim Iga Cembrzyńska, Roman Wilhelmi i ja. Można lepiej? A potem brałam udział w ogromniej ilość różnych spektakli w wielu miastach Polski. Idę na takie rzeczy. Życie w podróży mi odpowiada. Cierpi może trochę na tym dom, ale ja lubię zmieniać miejsca i otaczać się wciąż nowymi ludźmi, oczywiście, jeśli oni chcą być ze mną.

Co Pani szczególnie interesuje we współpracy ze scenami offowymi?

- Pasja. Ciągle u nas się mówi o profesjonalizmie. Obejrzałam ostatnio film dokumentalny o Jean Moreau. Ona tam mówi: "Nie jestem profesjonalistką. Proszę mnie nazywać amatorką". Słowo amator zakłada w sobie pasję, to, że mnie coś interesuje. Ja też jestem taką amatorką i bez przerwy gram tę "dziewczynę do wzięcia", trochę oczywiście zmienioną, ale tak to widzę.

Można by pokusić się o stwierdzenie, że role kobiet ze skomplikowaną sytuacją życiową, pogubione, samotne to Pani specjalność.

- Nie wiem czy samotne (śmiech). Często to nie ja wybieram te postaci, a ludzie, którzy znajdują się obok mnie i mówią: może zrobiłabyś to, a może to. Im dłużej żyję, tym tych ludzi jest więcej. Jak byłam młoda, to miałam problem innego rodzaju. Jędrna, sympatyczna, ładne oczyska, seksowny głos. Wiadomo było, że warunkowało to określone role. Mądrzy ludzie mi mówili: nie narzekaj, nie kapryś. Potem będziesz jeszcze miło wspominała ten czas i ciesz się, że takie rzeczy grywasz. Potem moja fizyczność, fakt, że byłam młodą dziewczyną, a miałam podkrążone oczy i ten właśnie głos, który był dojrzalszy niż zwykle miewały dziewczyny w moim wieku. Zaczęłam grać takie właśnie pokręcone rola. A czy ja jestem pokręcona? Nie wiem. Staram się sobie prostować życie jak się da.

Film "Dotknij mnie", potem "Zamarznięta" w Teatrze Wytwórnia teraz "Kompozycja w błękicie" w Teatrze na Woli. Jest wspólny mianownik?

- Myślę, że pozbierane doświadczenia z własnego życia. Nie w skali 1:1, bo przecież to nie o to chodzi, ale znakomicie odnajduję siebie prywatną we wszystkich tych rolach. Nieraz to boli, ale tak właśnie jest. Aktorki mają to do siebie, że nie lubią mówić, ile mają lat. Stwierdzają: ja jestem poza wiekiem, bo jestem aktorką. Ale w którymś momencie człowiek patrzy w lustro i widzi delikatny rozpad. I trzeba to zaakceptować. Trzeba to zobaczyć. Zobaczyć także na ekranie, a nie jest to proste. My jesteśmy trochę zakochane w sobie. Powiedziałam sobie, że nie chcę ingerencji chirurgicznych w moje ciało, bo kto, do cholery, będzie babki w tym kraju grywał (śmiech). Choć nie mam nic przeciwko temu, ale dla siebie wybrałam inną drogę. Dostaję mnóstwo interesujących propozycji. Wszystkie, które Pan wymienił, takie właśnie są. To nie do końca ja szukam, a młodzi ludzie, którzy mi je proponują. Chciałabym by zawsze otaczali mnie młodzi ludzie. To jest mi bardzo potrzebne.

Może ta chęć otaczania się młodymi ludźmi to dla Pani "chirurgia plastyczna", sposób na odmłodzenie?

- Tak, bo wtedy jestem młoda psychicznie. Choć muszę zaznaczyć, że oni nie traktują mnie jak kogoś, kto jest pod specjalną ochroną, wręcz odwrotnie. Nie wymagają ode mnie mniej, a może nawet więcej. Muszę się wśród nich znaleźć i odnajduję się.

W przypadku takich ról często uważa się, że tak doskonałe kreacje muszą być efektem podobnych prywatnych przeżyć aktora. Prawda to?

- Prawda. Nasza twarz jest w jakimś sensie zwierciadłem naszego życia, tego co się w nim dzieje, intensywności przeżyć. Może ja zbyt gwałtownie płaczę, zbyt często jestem szczęśliwa, zbyt często zła. To widać w zmarszczkach na mojej twarzy. Trzymam w kuchni zdjęcie starej już Brigitte Bardot. Nie dlatego, żeby mówić: popatrz, Ewka - ona także Nie. Jest po prostu piękna.

Zastanawiam się czy przenoszenie doświadczeń osobistych na scenę do dobra droga? Czy wybieranie postaci podobnych do siebie to jeszcze jest aktorstwo?

- Weźmy wypowiedzi prasowe, w których ktoś otwarcie mówi, że miał określone problemy ze zdrowiem, z picie, problemy rodzinne. Padają pytania: czy o tym opowiadać, czy to robi na pokaz, czy to nie jest zbyt intymne? Przecież wszyscy na swój sposób wyczuwamy gdzie jest ta granica. Myślę, że pewnego rodzaju otwartość jest potrzebna. Jeśli ktoś opowiada o swojej chorobie, to wielu ludziom jest łatwiej walczyć ze swoimi dolegliwościami.

Na przykład postać matki ze sztuki "Kompozycja w błękicie". Też miałam fantastyczną matkę, z którą nie żyło się łatwo. Bardzo się kochałyśmy, ale nasze relacje były dość trudne. Tak naprawdę umarła w moich ramionach. Po reanimacji przez czas jakiś oddychały za nią maszyny, a ja czekałam na cud, który się nie zdarzył. Zastanawiałam się czy to powiedzieć publicznie. Po czasie to zrobiłam. Myślę, że to ważne, że ona, która mnie urodziła odeszła przytulona do mnie. Czy jeżeli ma się takie doświadczenia to potem przenosi się je na rolę? Tak.

Jestem człowiekiem emocjonalnym. Każdy ma swój sposób na aktorstwo. Mnie bawi zmiana. To nie może być coś diametralnie innego, bo wtedy jest bezsens. Natomiast moje role muszą być pewnego rodzaju zabawą dla mnie. Lubię eksperymentować, improwizować, w ramach pewnych ustalonych reguł.

Projekty, w których ostatnio Pani uczestniczy są osadzone we współczesności. To także sztuki dość młodych dramaturgów. Sama nie widzi Pani siebie w klasycznym repertuarze?

- Jestem przyziemna, na dotyk. Nie jestem aktorką, która stawia bariery pomiędzy sobą a widzem. Zaczepianie, rozmowa z ludźmi mnie interesuje, nie tylko na scenie. Nie płacą za to. Może ktoś pomyśleć że zbieram tzw. publikę. Może, bo lubimy być akceptowani. W moim przypadku nie jest to jednak na pewno świadome.

Niemal całe Pani życie związane jest z Warszawą. Tu się Pani urodziła, skończyła szkołę, studia na PWST, grała w stołecznych teatrach. Jak wyglądało miasto Pani dzieciństwa i młodości?

- Dzieciństwo to jest jedno, bo to prowadzanie za rękę przez babki, ciotki itp. Potem spuszczenie ze smyczy, studia i młodość. Ona zakodowała się najwyraźniej w mojej głowie. A wtedy to są konkretne szlaki. Pierwsze mieszkanie, a potem wytwórnia na Chełmskiej, takie klasyki jak Łazienki czy spacery przez Nowy Świat. Wtedy miejsca, w których mogliśmy się spotykać były dość nieliczne, ale wyraziste. Od "Spatifu" po "Ścieki" - tak się wtedy uroczo nazywało barek na Trębackiej. Nie było tej rozmaitości, ale wtedy to było nasze miasto.

A dzisiaj?

- Teraz jest ono takie rozproszone. Też próbuję, nie korzystając z tego co modne, znaleźć swoje miejsca. Dzisiaj jednak szukam czegoś innego, spokoju i odosobnienia, ponieważ warto się też wyciszyć.

W Warszawie można tego spokoju doświadczyć?

- Zachowuję się jak zwierzę zamknięte w klatce samochodu, bo przecież ja w gruncie rzeczy rzadko się poruszam pieszo, chyba że mam gości z innych miast czy krajów. W młodości mieszkałam przy Łazienkach. Teraz idąc tam ulicą nie zauważam że drzewa urosły, bo ja też urosłam. To wszystko zależy od tego co chcemy widzieć.

Pani nazwisko jest rozpoznawalne, a w Warszawie panuje moda na zakładanie scen autorskich przez aktorów. Nie kusi Panią, by założyć własny teatr?

- Nie. Podziwiam Krystynę Jandę, która potrafi ogarnąć to organizacyjnie. Znaleźć ludzi, którzy tworzą zespół. Ja jestem samotnikiem. Chętnie wchodzę w jakąś grupę, natomiast, żeby ją tworzyć od podstaw i jej matkować, to nie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji