Artykuły

Lukrecji się nie współczuje

"Lukrecja Borgia" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Wielkim w Łodzi. Recenzuje Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Powstała ponad 170 lat temu "Lukrecja Borgia" Gaetano Donizettiego, oparta na dramacie Wiktora Hugo, uznawana jest za kamień milowy w rozwoju opery włoskiej. Nie sposób jednak przypisywać jej cech dramatu muzycznego, choć z drugiej strony łatwo dostrzec, że cechuje ją wielka siła dramatycznej ekspresji. Jest przy tym operą obdarowaną przez kompozytora głęboko przemyślaną i piękną muzyką. Dziwne, że w powojennej Polsce musiała czekać na wystawienie aż do tej pory. Ale warto było.

"Lukrecję..." wystawił łódzki Teatr Wielki, jakby chciał dowieść, że ten sezon będzie przełomowy na drodze jego rozwoju. Po znakomitej "Adrianie Lecouvreur" wyreżyserowanej przez Tomasza Koninę, teatr dał nam w prezencie brylant oszlifowany talentem wybitnego reżysera - Macieja Prusa. Jego "Lukrecja..." dosięga rangi najważniejszego wydarzenia artystycznego sezonu.

Prus przeanalizował partyturę z precyzją zegarmistrzowską, dzięki czemu na scenie nie ma zbędnego ruchu, gestu czy nawet spojrzenia. Wszystkie, tak charakterystyczne dla belcanta ozdobniki, traktowane współcześnie z pewnym pobłażaniem, w tej inscenizacji mają wielkie uzasadnienie i spełniają ważną rolę w dramaturgii. Wyznając zasadę, że wszystko jest napisane w nutach, Prus śledzi bohaterów, by ich "przyłapać" na najmniejszej choćby niekonsekwencji. I reżyseruje tak, by już nie tylko fraza, ale każda nuta znaczyła i uzasadniała stany psychiczne bohaterów oraz przebieg akcji.

Reżyser znalazł w zespole łódzkich śpiewaków doskonałych wykonawców i twórców przedstawienia. Bo u Prusa śpiewacy tworzą. Na scenie króluje niepodzielnie Joanna Woś w partii tytułowej. Artystka śpiewa fenomenalnie, a gra jak największa tragiczka. Prus i Woś nie bronią Lukrecji, z całą siłą pokazują jej podłość i okrucieństwo skrywane pod wieloma maskami, obnażają jej jedyne ciepłe uczucie, jakim obdarowuje swego syna, lecz odmawiają jej prawa do decydowania o losie innych, choćby w imię szlachetnej (?) zemsty. Lukrecji nie umiemy współczuć, nawet gdy tragedia dopełnia się, i bohaterka rozpacza po śmierci syna, którą sama mu zadała...

Jest kilka scen w tym przedstawieniu, które ogląda się z zapartym tchem, zapominając, że to opera. Emocje sięgają tak wysoko, że śpiew wydaje się całkiem naturalny: scena, gdy Lukrecja i jej mąż walczą o życie Genara, śmierć Genara i lament Lukrecji, wejście Lukrecji na przyjęcie w pałacu Negroni (tę scenę Woś gra tak, że przez chwilę staje się wręcz uosobieniem trucizny).

Śpiewaczka ma wokół siebie godnych partnerów. Wszyscy są bardzo młodymi artystami, co cieszy podwójnie, bo obiecuje jeszcze lepszą przyszłość. Doskonale spisał się jako Genaro Dariusz Pietrzykowski, przekonując nie tylko sprawnością aktorską, ale i świetnym, i pięknym śpiewaniem. Znakomicie zbudował dramaturgicznie i zaśpiewał demonicznego Księcia, męża Lukrecji, Rafał Pikała, zachwycała swobodą sceniczną i głosem Bernadetta Grabias w partii Maffia Orsiniego. Niczego nie można zarzucić Tomaszowi Jedzowi, Andrzejowi Witlewskiemu, Marcinowi Ciechowiczowi, Andrzejowi Kostrzewskiemu.

Inscenizacja Prusa, oszczędna i surowa, spotęgowała dramat bohaterów i zadziałała na zasadzie sprzężenia zwrotnego: wynosiła muzykę, będąc jednocześnie przez nią niesiona. I to chyba największa tajemnica sukcesu, do którego przyczyniła się wyborna scenografia Pawła Wodzińskiego, i z wielką starannością grająca orkiestra, pod batutą największego polskiego kapelmistrza operowego - Tadeusza Kozłowskiego.

Tego sukcesu nie wolno rozmienić na drobne. Mam nadzieję, że dotychczasowa współpraca z zagranicznym impresariatem, w której teatr był petentem, rychło odejdzie w zamierzchłą przeszłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji