Artykuły

Przepychy scenografii

Mają swoje losy - bestsellery. Zazwyczaj pokolenia następne nie mogą zrozumieć, co ojcowie widzieli cudownego w uwielbianym przez siebie utworze. I dawne bestsellery stają się przykładem rażących omyłek artystycznych, przykładem zaślepienia i braku krytycyzmu, przykładem, wreszcie, naszej wyższości kulturalnej nad upodobaniami retro.

Edmund Rostand, autor "Orlątka" był pieszczochem losu i Sary Bernhardt, tylko śmierć się z nim nie cackała i zabrała go wcześnie ze świata (w 1918 roku). Ale jego główne sztuki - w tym ,,Cyrano de Bergerac" (1897) - miały oszałamiające, wręcz zwariowane powodzenie. Utrafiły w najszersze gusta, jak u nas "Trędowata". Były zresztą - usprawiedliwiają je ich obrońcy - o tyle artystycznie lepsze, o ile Paryż większy jest od Warszawy.

Gdy powstawał "Cyrano" czasy były piękne, wojny toczyły się gdzieś za światami, egzotyczne, syta burżuazja bardzo chciała rozczulać się rycerską przeszłością, chwałą zwycięstw i tężyzną przodków. Te chęci zaspokajał Rostand. A że w ujęciu melodramatycznym, tym lepiej. Trzeba się wzruszać, żeby przeżywać.

Później widzowie na sztukach Rostanda przestali szaleć. Zobaczyli figury z gipsu, wewnątrz puste. W grzmiącym wierszu odkryli tandetę. I czasy się zmieniły, nadeszły prawdziwe wojny, mniej strojne, za to we własnym kraju. Rostand odszedł w krainę baśni.

I przez to odżył. Bo ludzie lubią ballady i romanse, barwne widowiska ze śmiechem i płaczem. Lubią złote legendy, a tych im Rostand nie skąpił. Więc nawrót ku niemu, choć już bez artystycznych złudzeń. I zapobiegliwi dyrektorzy teatru doszli do wniosku, że to na nowo atut nie do zbicia. Szyfman chciał koniecznie wystawić "Cyrana" w Teatrze Polskim, teraz, po latach, dyr. Kowalczyk zrealizował ten zamiar.

Parada, luksusy, aż się ćmi w oczach od świateł, kostiumów, ptasich pióropuszy. Na scenie lustra, balkony, ogrodowe altany, żołnierze i mniszki, dworskie loże i reweranse obok rubasznego, mieszczańskiego światka. Jaka to świetność, przepych jaki! ach! quelle beaute, quelle grace! A potem paszteciarnia poetów - co tu mięsiwa! Jakie cukry! Na scenie gaskońscy junacy, forteca, armaty, pojedynki na szable i słowa, pojedynki szlachetnych, a jaka karoca dworska, ile szumu i wrzawy! Mistrz Marian Kołodziej przeszedł samego siebie, wszystko lśni, mieni się, migoce, pod wtór romantycznych tonów muzyki Tomasza Ochalskiego. Oko bieleje i ręce same składają się do oklasków. A jakie role! Gdy doliczyłem się ich pół setki, przestałem liczyć: prawie cały zespół Teatru Polskiego w ruchu. A na czele Krzysztof Chamiec-Cyrano i Laura Łącówna, umiłowana rycerza-poety. A najurodziwszy Leszek Teleszyński - szczęśliwy rywal i oblubieniec. A najucieszniejsze miny stroi Igor Śmiałowski.

Czy kalkulacje Kowalczyka i Brylla na sukces tak efektownie wystawionej sztuki zawiodą? Sądzę, że się sprawdzą w całej rozciągłości. Uwielbiamy poetyczność, tym bardziej gdy omszała szacowną tradycją. Kobyły historyczne - nie, filmy kostiumowe - tak. "Cyrano de Bergerac" jest naprawdę barwnym widowiskiem, a Krzysztof Chamiec gra rzeczywiście inteligentnie historycznego bohatera sztuki Rostanda.

Scenoplastyczne wyczyny Kołodzieja przypomniały mi w jakiś sposób, o dziwo, inny teatr scenoplastyczny w Warszawie, Teatr Studio, choć gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie pozłota, a gdzie szmaty. Lecz i Szajna prosperuje ze swymi podestami na krzyż (podest pojawił się i w "Cyranie") i wypróbowanymi od wielu lat awangardowymi chwytami i nieprzebraną kopalnią pomysłów plastycznych. Szajna w Studio nie po raz pierwszy - a tuszę, że i nie po raz ostatni - wyreżyserował Witolda Wandurskiego "Śmierć na gruszy", tę już klasyczną pozycję polskiej literatury populistycznej, prawie agitkę, ale napisaną z wielkim nerwem scenicznym. Stąd jej publicystyka miała prawo stępić ostrze aktualno-politycznej kontestacji i nawet zestarzeć się, by tym bardziej zyskał na sile zawarty w sztuce moralitet.

Należąc do tej samej formacji co "Misterium Buffo" Majakowskiego - "Śmierć na gruszy" znalazła się na najlepszym froncie zainteresowań scenoplastycznych Szajny i nie dziw, że do niej powraca. Jego ostatnia wersja reżyserska tej sztuki jest swoistym majstersztykiem, uwypuklającym w utworze Wandurskiego wszystkie zalety moralitetowe. Pomysłów scenoplastycznych jak zwykle mnóstwo, a że aktorzy Studia są już wdrożeni do sposobów inscenizacyjnych swego dyrektora, do odziewania w dziwaczne kostiumy i wykonywania wielu dziwacznych, z pozoru przynajmniej, czynności - dobrze sobie radzą w najdziwniejszych sytuacjach. Najlepiej prezentują się kobiety - Irena Jun jako Śmierć i Wiesława Niemyska oraz Ewa Szykulska jako powabne reprezentantki

gnijącego kapitalizmu. Wyrazistą postać ukazał Antoni Pszoniak jako Pachciarz, rodem aż z "Nie-Boskiej komedii".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji