Artykuły

Bliscy Nieznajomi. Streszczenie pierwsze

Początek II Europejskich Spotkań Teatralnych "Bliscy Nieznajomi" opisuje Alicja Rubczak z Nowej Siły Krytycznej.

Bliscy nieznajomi, to wszyscy ci, o których znaczna część społeczeństwa chciałaby zapomnieć. Mniejszości seksualne, religijne, narodowe i etniczne, ale również starcy, chorzy, niepełnosprawni, a nawet brzydcy i grubi. Coraz bardziej wyestetyzowane, zdrowe, normalne polskie społeczeństwo chętnie wyrzuca na margines Żydów, gejów, sieroty i kaleki. Jednak, poza organizacjami społecznymi, również sztuka dopomina się o ich prawa oraz uszanowanie odmienności. Druga edycja Europejskich Spotkań Teatralnych "Bliscy Nieznajomi" koncentrowała się na problemie wykluczonych - odrzucanych, niechcianych, niewygodnych. Prezentowane na festiwalu spektakle przyglądały się bliskiej nam wszystkim obcości z różnych perspektyw - m.in. wchodziły do środka, w żywioł języka homoseksualistów ("Gay Love Story"), pokazywały tragedię z poziomu oprawcy ("Mykwa"), konfrontowały pokoleniowe formy oglądu rzeczywistości ("Miłość ci wszystko wybaczy"), czy ukazywały autorefleksje narodowe ("Plastelina" oraz "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł"). W tym roku poza polskimi spektaklami, zaproszono do Poznaniu teatry z Rumunii, Niemiec i USA. Wielość perspektyw została wzbogacona o różnice kulturowe. Ciekawie urozmaicił program również fakt udziału w festiwalu zarówno teatrów instytucjonalnych, jak i wyrastającego z nurtu offowego Ad Spectatores czy prywatnej Polonii Krystyny Jandy. I choć "Bliskich Nieznajomych" nie można uznać za festiwal odkrywczy, przełomowy czy dotychczas w Polsce niespotykany, to jest on z pewnością zaproszeniem do dyskusji na trudne tematy i prezentuje nienajgorszy poziom artystyczny.

Delikatnie, wrażliwie, z czułością i zrozumieniem - tak potraktował temat starości i różnic międzypokoleniowych Przemysław Wojcieszek, który napisał scenariusz i wyreżyserował przedstawienie "Miłość ci wszystko wybaczy". Nie ukrywam, że po tym reżyserze nie spodziewałam się opowieści osnutej namiętnością tanga i lirycznością pieśni Schuberta. Historia dwudziestokilkuletniej Oli (Hanna Konarowska), która jako wolontariuszka opieki społecznej pomaga 80-letniemu panu Kazimierzowi (Stanisław Brudny) niechętnemu obcym, jest tak bardzo urzekająca, że aż serialowa. Ciekawie kreślone losy bohaterów, wcale nieoczywiste ich spotkania - jak chociażby bliska przyjaźń Kazimierza z młodziutką Patrycją (Monika Fronczek) ekspedientką z cukierni, która przedtem trudniła się prostytucją i w swej znajomości ze staruszkiem wykorzystuje nabyte w tym fachu umiejętności - znajdują zbyt proste i oczywiste rozwiązanie. Niespecjalnie angażująca treść przedstawienia, jego szybko przyswajalny rytm, bardzo przyzwoite aktorstwo (świetna kreacja Brudnego i Fronczek), stałość przestrzeni gry - całość dzieje się w jednym, wiernie odtworzonym pokoiku staruszka - wszystko to nie gniecie widza i pozwala na swobodne budowanie nad całością serii różnorakich refleksji dotyczących spotkania pokoleń, ich konfrontacji, miejsca osób starych, chorych we współczesnym społeczeństwie. Dobrze, że spektakl stymuluje myślenie, jednak z pewnością go nie zrewolucjonizuje. Miło, dźwięcznie, z lekka sentymentalnie, choć nie bezrefleksyjnie - tak właśnie przebiega "Miłość ci wszystko wybaczy".

Spektakl Wojcieszka stanowi doskonałą przeciwwagę dla "Mykwy" Piotra Rowickiego, w reżyserii Moniki Dobrowolańskiej. To przedstawienie wytrąca z poczucia spokoju, beztroski i bezpieczeństwa (zwłaszcza gdy dostaje się w twarz rykoszetem od jabłka rozbitego przez głównego bohatera o ścianę). Wobec problemu mordu Żydów w Jedwabnem trudno pozostać obojętnym, o wiele łatwiej przychodzi poczucie bezsilność, antidotum na którą stanowią wszelkie rozrachunkowe przedstawienia, tak licznie produkowane ostatnio w Polsce, jak chociażby "Walizka" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego czy "Żyd" Artura Pałygi w reżyserii Roberta Talarczyka. Obraz Polaków nakreślony w "Mykwie" jest naprawdę przytłaczający - starsze pokolenie reprezentowane przez Sapieżków jest ograniczone, zakłamane, zamknięte i prostackie, młodzi - Agnieszka (Anna Walkowiak) i Krzyś (Łukasz Chrzuszcz) to ofiary bezrefleksyjnego przejmowania zachodnich wzorców, głupawe i nieczułe. Choć konglomerat tak przerysowanych postaci zdaje się zakłamywać wizerunek naszego społeczeństwa, nie da się ukryć, że niejedną taką rodzinę w Polsce spotkamy. Jednostronność i dobitność tego obrazu wcale nie rażą. Nie odnoszę wrażenia, żeby twórcy przedstawienia kazali mi utożsamiać się z którymkolwiek z bohaterów, rozmawiamy o sytuacjach granicznych, problemach marginalizowanych, nie bójmy się więc ukazywać ich jaskrawo, za długo ten temat był przemilczany, by teraz próbować go złagodzić. Nie jesteśmy idealnym narodem, co pokazuje przecież dobitnie również Paweł Demirski.

W "Mykwie" perspektywa oprawcy okazuje się podstawą refleksji nad rzezią w Jedwabnem. Rowicki obnaża rozumowanie mieszkańców wsi, których reprezentantem staje się Jan Sapieżka. To wybitna rola Wojciecha Kalwata. Łączy w niej obrzydliwość mordercy, gwałciciela dzieci z bezsilnością starca, który przegrał własne życie i dopiero przed śmiercią, nękany przez duchy z przeszłości postanawia cokolwiek z tego życia przemyśleć. Ta autorefleksja zmusza również widzów do myślenia. Nie sposób izolować się od tematu podejmowanego przez twórców spektaklu w obliczu tak mocnych scen, jak chociażby gwałt na małej Sarze. Dziewczynka z wepchniętym w usta jabłkiem przy ogłuszającej muzyce i oślepiającym, stroboskopowym świetle, skacze coraz szybciej na skakance - niedosłowność obrazu w konfrontacji z przerażającą treścią, po prostu chwyta za gardło.

Sądzę, że treść tego przedstawienia dla każdego widza ma inne, indywidualne znaczenie. Wieloznaczności dramatu, ale i samej historii, nie sposób wyjaśnić w tak niewielkim tekście, o ile w ogóle jest to możliwe. Warto jednak chociażby wspomnieć o zabiegach inscenizacyjnych, które bardzo mocno akcentują znaczenie roli świadków. Większość bohaterów nie biorących udziału w akcji wychodzi z ról i siada po dwóch stronach sceny. Aktorzy wbijają swe puste, beznamiętne spojrzenia w przestrzeń gry, widzą najokropniejsze rzeczy, które się tam dzieją, ale nigdy nie reagują, zaczynają działać tylko po wejściu na scenę. Poza nimi świadkami są - co może banalnie brzmi - widzowie, pociąga ich do odpowiedzialności grupa postaci usadzona po środku pierwszego rzędu, która nagle obraca się z serią wyznań dotyczących mordu w Jedwabnem, wypluwanych w tempie karabinu maszynowego. Oskarżającymi spojrzeniami obdarza widzów również grupa żołnierzy wchodzących w pole gry przez widownię. I choć są to może zabiegi wykorzystywane w teatrze od dawna i nad wyraz często, jednak w tej historii zmuszają widzów do określenia kim tak naprawdę są wobec prezentowanych na scenie wydarzeń oraz odpowiedzenia na pytanie, czy milczący świadkowie historii mogą wobec sądzenia morderców, pozostać niewinni?

Przymus, skrępowanie, niewygoda - to uczucia dominujące. Podsycane również przez sposób gry aktorów, obok przerysowania postaci, bardzo wyraźna staje się również toporność ich ruchów, wymuszona przez projekt przestrzeni gry. Pochyłą, opadającą ku widowni scenę, pokryto gąbczastym, zgrzebnym, brązowym materiałem przypominającym podszewki najpodlejszej jakości płaszczy. Widać, że aktorom gra się niewygodnie, poruszają się z trudem. Ruszają się tak nienaturalnie, jak wynaturzone są ich rysy charakterologiczne. Nie jest miło i lirycznie, te poszukiwania prawdy gniotą i uwierają.

Drugi dzień festiwalu przyniósł pojawiającą się niekiedy po okrutnym deszczu tęczę, choć rozpoczęło go przedstawienie mówiące o problemie, który wciąż jest jeszcze solą w oku wielu naszych rodaków. "Gay Love Story" Teatru Ad Spectatores w reżyserii Anny Ilczuk, to spektakl, którego scenariusz stworzony techniką verbatim, oparty został na tekstach rosyjskich czatów gejowskich zebranych i opracowanych przez Aleksandra Wartanowa i Siergieja Kałużanowa. Temat homoseksualizmu, choć niewygodny, przestał już być w Polsce tabu. Ciekawe w spektaklu Ad Spectatores jest jednak wejście w żywioł języka, który pozwala odsłonić sposoby myślenia, ale i autokreacji gejów i przekonać widzów, że są to po prostu normalni, różnorodni, może ciut bardziej wrażliwi faceci. Każdy z użytkowników czatu zajmuje jeden z pięciu foteli, które zostają oświetlone w momencie włączenia się bohatera do rozmowy. Prostota inscenizacji pozwala dobrze przyjrzeć się językowi spektaklu, ale staje się jednym z elementów potęgujących jego monotonię. Przedstawienie jest po prostu za długie. Nie można zarzucić mu przegadania, ale brak kilku cięć w tekście, powoduje, że nawet dynamiczna muzyka nie ratuje widza przed nudą. Muzyka notabene często za głośna i próbująca zbyt dosłownie wpływać na emocje widzów. "Gay Love Story" stanowi jednak dobry punkt wyjścia dla oswajania Polaków z tematem "gejostwa", dosyć lekkie, bez nadęcia i patosu potraktowanie tematu wpływa korzystnie na obraz homoseksualistów.

Ta metoda - lekkiego, z przymrużeniem oka traktowania tematu - nie sprawdziła się natomiast w "Plastelinie" rumuńskiego Teatrul Toma Caragiu z Ploiestim w reżyserii Radu Afrima. Pełne gagów, puszczania oka do widowni, swobodnych żartów ujęcie tragedii młodego chłopaka, który nie radzi sobie z dojrzewaniem i złem otaczającego go świata, po prostu banalizuje temat. Próba pokazania rumuńskiego społeczeństwa postkomunistycznego, w którym kicz miesza się z obrzędowością i tradycją, tylko to społeczeństwo ośmiesza. Co z tego, że aktorzy całkiem dobrze radzą sobie z rolami, a tłumacz spektaklu rozśmiesza widownię do łez swoimi melorecytacjami, skoro gubi się sens i głębia świetnego, przejmującego tekstu Wasilija Sigariewa. Zainteresowanych tym dramatem odsyłam do samego tekstu lub na spektakl bydgoskiego Teatru Polskiego. Nie dziwię się, że początkowo żywo zainteresowany wszystkimi wystawieniami swoich tekstów Sigariew przestał oglądać jakiekolwiek ich premiery, w przypadku rumuńskiego przedstawienia mógłby swojej "Plasteliny" nie poznać. Chociaż dzięki żywiołowości aktorów, familiarna atmosfera panująca przez większość spektaklu na scenie, przeniosła się na część publiczności i przytłaczające swą problematyką Europejskie Spotkania Teatralne, zyskały element rozrywkowy.

Pomysł Pawła Szkotaka na stworzenie tematycznego festiwalu, oscylującego wokół niewygodnych, przemilczanych tematów, ciekawie wypełnił lukę istniejącą na poznańskiej mapie kulturalnej. Druga edycja Europejskich Spotkań Teatralnych "Bliscy Nieznajomi" była może mniej międzynarodowa niż ta z 2007 roku, kiedy na festiwalu pokazano aż sześć zagranicznych spektakli, a tylko dwa polskie, jednak może te właśnie proporcje zadecydowały o jej wyższym poziomie artystycznym. "Blizny Historii", bo takie było hasło wywoławcze I edycji, nie spotkały się ze zbyt życzliwym przyjęciem krytyki, sądzę, że w tym roku festiwal wypadł lepiej i stworzył pole do ciekawych dyskusji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji