Artykuły

Szatniarze i widzowie w teatrze niemożliwym

Dla doświadczonych praktyków i koneserów wtajemniczonych we wszelkie nowinki, sekretne związki i fluktuacje naszej dzisiejszej chemii teatralnej, perspektywa wieczoru w krakowskich Krzysztoforach, poświęconego pewnej doświadczalnej eksplozji: mianowicie pokazowi Nadobniś i koczkodanów Witkacego w realizacji Tadeusza Kantora - była nader nęcąca i powabna nie wywołując jednak jakiejś szczególnej ekscytacji. Wiadomo przecież, że tego rodzaju wybuchowa mieszanka kryje w sobie wszelkie, najbardziej nieoczekiwane możliwości; że wchodzi tu w grę eksperyment, który z całą pewnością pogwałci wszelkie ustalone zasady, wymknie się wszelkim uchwytnym prawom przyczynowości i pozostanie dla widzów zjawiskiem niepojętym i niedocieczonym. A takie przygotowanie z góry na każdą niespodziankę chroni przed niepokojem wyczekiwania i pozwala ze stoicyzmem i równowagą wyruszać na spotkanie niewiadomego.

Rzecz miałaby się odmiennie, gdyby chodziło o sprzężenie pierwiastków bardziej od siebie odległych, wręcz nieprzystawalnych: gdyby np. tekst Witkacego miał być przekazany metodą naturalizmu i "prawdy życiowej", zapożyczonej od Antoine'a ; albo też, gdyby Kantor, idąc za przykładem najszacowniejszej sceny krakowskiej, zapowiedział wystawienie - dajmy na to - Kościuszki pod Racławicami z wiernym zachowaniem prapremierowej formy scenicznej tego dzieła. Każda z tych dwóch kombinacji budziłaby już z góry rozkoszny dreszcz oczekiwania i owo napięcie, jakiego doznaje się obserwując zderzenie wartości znanej, obwarowanej tradycją, od dawna zaszufladkowanej - z pierwiastkiem nieobliczalnym i całkowicie anarchicznym. Natomiast próba złączenia dwóch tego rodzaju substancji, jak witkiewiczowski "Teatr czystej (?) formy" z "Teatrem Niemożliwym" Kantora już z góry nastraja filozoficznie. "Skoro wszystko będzie zadziwiać, nie będę się dziwić niczemu" - oto postanowienie, z jakim schodzimy w przepastną głąb Krzysztoforów.

I nie dziwimy się - choć bawimy się doskonale - już od samego początku, gdy jeszcze przed wpuszczeniem nas na właściwe forum, na którym rozegra się przyobiecane widowisko, zaczynają się dziać rzeczy dość osobliwe. Już mianowicie w zaimprowizowanej szatni dwóch potężnej postury, bujnie owłosionych, bliźniaczo podobnych do siebie osiłków zdziera z nas gwałtownie nakrycia, despotycznie nami komenderuje, wtłacza na przygotowane miejsca; nie dziwimy się. gdy dobrotliwa tyrania tych młodych Herkulesów przybiera dynamiczne formy, gdy u nas musztrują, napominają, żądają od nas karności i przyzwoitego zachowania; i gdy z kolei zaczynają rządzić aktorami. Jest to niezmiernie komiczne (szatniarzami są Lesław i Wacław Janiccy), tryskający werwą i temperamentem), jakkolwiek zupełnie niezrozumiałe - przynajmniej na razie - z punktu widzenia właściwej akcji dramatycznej. Zresztą perypetie tej akcji są również niezrozumiałe.

Co prawda, w spektaklu został wiernie zachowany tekst oryginału. Ale ten tekst jest wypowiadany - często zresztą raczej wystękiwany, wydudniany lub dla odmiany wypiskiwany - przez postacie tak przepoczwarzone, tak pieczołowicie odarte ze wszelkich znamion normalności (nawet normalności witkiewiczowskiej), uwikłane w tak surrealistyczne sytuacje, że traci wszelki związek ze swym pierwotnym podłożem. Przeważnie traci w ogóle sens jakikolwiek - przynajmniej dla niewtajemniczonych. Lecz przecież byliśmy na to z góry przygotowani. Więc nie dziwimy się, gdy dwaj główni bohaterzy utworu - według życzenia autora piękni i młodzi: zblazowany Pandeusz Klawistań-ski oraz jego młodszy przyjaciel, "uduchowiony a przy tym namiętny" Tarkwiniusz Pępkowicz - jawią się w tym widowisku pod postacią dwóch najbardziej, jak można sobie wyobrazić, wynaturzonych, wypaproszonych stworów. Jeden i nich przez czas długi wykonuje najbardziej skomplikowana i pokrętne figury akrobatyczne zrzucając nogi na własną szyję, stając na głowie itp.; drugi, z trudem wturlany na scenę jak mumia skryta pod ciężkim sarkofagiem, leży pod zakrywającym go oszalowaniem, niewidoczny dla widzów. W tej dość kłopotliwej pozycji wymieniają między sobą urywane zdania, z których nieliczni słuchacze, dobrze, pamiętający tekst sztuki i obdarzeni wyjątkowo wyczulonym słuchem, wyławiają - z rzadka - strzępki znanych sobie sentencji witkiewiczowskich (Np. "My nie zejdziemy na manowce obrzydliwego erotyzmu ... Sublimacja uczuć jednorodnych w najwyższej sferze życiowego poznania..." itp.). Nie dziwimy się, gdy na scenę wjeżdża kurnik, do którego zostaje zwabiona skąpo odziana blondynka imieniem Zofia (w oryginale demoniczna piękność o zakroju amazonki, arystokratycznego pochodzenia); nie dziwimy się, gdy w tymże kurniku rozgrywa się scena erotyczna - o ile można sądzić na podstawie podźwięków dobywających się z tego przybytku rozkoszy.

Nic nas nie może zaskoczyć, nawet najbardziej absurdalna abrakadabra - abrakadabra chwilami zresztą rozśmieszająca do łez; a w pewnych momentach nawet wystrzelającą zgoła surrealistycznym humorem, humorem "czarnym" i przewrotnym... (Trzeba tu zresztą podkreślić dużą dyscyplinę i sprawność wykonawców, którzy na ogół wychodzą obronną ręką z wszystkich, tak uciążliwych perypetii, jakie z woli inscenizatora stają się ich udziałem; nade wszystko dotyczy to Jana Guntera, który uosabiając zmaltretowanego Tarkwiniusza, potrafi nawet w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach i wyrażając treści najbardziej irracjonalne narzucić nam wrażenie jakiejś niezwalczonej prawdy, i oczywistej naturalności) .

A jednak - jak to już stwierdził staruszek Bernard Shaw - "nigdy nie można przewidzieć". Mimo wszystko spektakl w pewnym momencie przynosi zaskoczenie - i to zaskoczenie ożywcze i pobudzające. Przynajmniej dla niżej podpisanej. A stało się to za sprawą "Czterdziestu Mandelbaumów".

Jest to motyw, który z całej lektury Nadobniś i koczkodanów najsilniej wraził mi się w pamięć i przemówił mi do wyobraźni. Sztuka ta nie należy, jak mi się zdaje, do najlepszych pozycji w świetnym dorobku twórcy Nienasycenia; dotyczy ona właśnie sprawy "nienasycenia", ograniczonego jednak w tym przypadku wyłącznie do spraw seksu - i mimo kilku aforyzmów o charakterze bardziej generalnym (eskponowanych w innych jego utworach w sposób o wiele bardziej przejmujący i drapieżny), na temat "katastrofy zagrażającej gatunkowi Istnień Poszczególnych" - nie wychodzi poza obręb zawężonego i zobrazowanego dość schematycznie problemu "walki płci". Walkę tę, której przedmiotem jest młody Tarkwiniusz, toczy jego przyjaciel, Pandeusz, z ową demoniczną Zofią. Zofii towarzyszy świta podbitych i całkowicie "wyssanych" przez nią przedstawicieli rodu męskiego: jest wśród nich i miliarder amerykański, i kardynał, i genialny wynalazca "zielonej pigułki", powodującej roznamiętnienie miłosne, i jeszcze inni, których nie ma powodu tutaj wymieniać. I jest jeszcze w tej świcie owa "czterdziestka Mandelbaumów". Mają być oni "mali, duzi, starzy i młodzi", obdarzeni orlimi nosami i różnorodnym owłosieniem, odziani "w normalne kostiumy marynarkowe". W sztuce pełnią oni funkcję swoistego "chóru"; wolno im tylko wydawać gniewne lub żałosne pomruki, wyrażające niezaspokojoną żądzę i "nienasycenie"; traktowani są przez demoniczną Zofię jak nędzna hołota i według jej określenia są "tylko i jedynie mieszanym tłem męskości bezosobowej i przerywanej". Ale w finale sztuki, gdy trójka głównych bohaterów ponosi klęskę i ginie - im to właśnie, czterdziestu Mandelbaumom, przypada zwycięstwo. Z nich to powstać ma "nowa rasa przyszłości".

Otóż właśnie ów bezosobowy, traktowany "en canaille" tłum Mandelbaumów (oczywiście całkowicie przetworzony) stał się w spektaklu Kantora jedynym elementem, integrującym - w pewnym przynajmniej stopniu - rozwichrzone, zatomizowane cząstki widowiska. Jedynym, obok Szatniarzy. I zresztą, ściśle od owych Szatniarzy uzależnionym.

Z wolna, w trakcie przedstawienia, zamysł ten się uwidocznia i nabiera pewnego głębszego sensu. Okazuje się, że Mandelbaumy - to po prostu widzowie. To właśnie my - tak poszturchiwani, tak bezustannie przyuczani do ordynku przez biurokratycznych i bezwzględnych stróżów owego szatniowe-go porządku - jesteśmy nieszczęsnymi Mandelbaumami. To właśnie my możemy tylko podpatrywać z dala, jak się zabawiają prominenci - możni tego świata. To my na komendę naszych opiekuńczych strażników podnosimy zbiorowo ręce z naszymi numerkami z garderoby, to my w odpowiedzi na ich surowe zapytania wymieniamy ochoczym chórom nasze miana i miejsca, które nam przydzielono; to nam, skromnym i szarym obserwatorom cudzej zabawy, wolno tylko powtarzać z utajonym buntem i zazdrością: "A my? A my? A my?"

Oczywiście, wszystko to jest przemyślnie przygotowane: wśród widzów siedzi grupa młodzieży, uprzednio odpowiednio wyreżyserowanej - i oni to reprezentują całą publiczność. Ale orientujemy się w tym dopiero po dłuższym czasie.

Bywa więc tak, że nawet i "Teatr Niemożliwy" przynosi nieoczekiwane możliwości...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji