Artykuły

Kram a propos piosenek

Wychodzi Cybulski i czyta Schil­lera, wychodzą: Wilhelmi, Rułka, Duszyński i Krzyski - mówią Schil­lera, wychodzi Skarżanka i tańczy Schillera. A po rozsunięciu kurty­ny - cztery epoki i style polskiej piosenki, Erato przedmieść i stani­sławowskich pałacyków, młodopol­skiej mansardy i amarantowego wdzięku żołnierskiej piosenki schyłku Rzeczypospolitej. A wszystko to dźwiga i usprawiedliwia le­gendarny Leon Schiller - geniusz i kompleks polskiego teatru.

Miałem wrażenie, że Schiller-teoretyk ma ratować Schillera-wielbiciela piosenki. Inaczej trudno wy­tłumaczyć tak, złą, łopatologiczną zapowiedź przed "numerami", któ­rych wdzięk i lotność zabawy tłu­maczyła się sama za siebie. Fakt, że były to "Obrazki Śpiewające z Teki Leona Schillera", może żeno­wał, że takie lekkie i pretensjo­nalne, a jednak schillerowskie. Tak to już jest w Polsce, że mundur naczelnika straży sprawia, iż za­bawa w remizie staje się uroczy­stością urzędową.

Proszę mnie źle nie rozumieć. "Kram z piosenkami" jest impre­za udaną i pietyzm, z jakim po­traktowano życiową pasję Schille­ra - jest godny szacunku. Może obawiano się, że same piosenki i ich udramatyzowane układy - bę­dą mówiły o Schillerze zbyt ma­ło? Odautorski komentarz został więc po prostu odczytany manierą prowincjonalnego konferansjera.

Schiller był wielkim wielbicie­lem Bogusławskiego i wydaje się, że cały świat zaczynał się dla nie­go od stanisławowskiej epoki. Nie jestem pewien, czy o to Schillerowi chodziło, czy nie frapował go tylko sam wdzięk i wypłowiała uroda pa­sterskich piosenek dworu. Wszyst­kie ballady o królu w siwej peruce, o arkadyjskim wdzięku dworskich erotyków - odczytało Ateneum ja­ko kostiumową zabawę kukiełek. Bo i jak sobie inaczej radzić z pa­sterkami i pasterzami w kusych fraczkach, z tekstami łączącymi bezpośredniość ludowej pieśni z dworską kulturą. Tradycją insceni­zacji pieśni jest bardzo stara, robią to codziennie przedszkolaki i dzieci z pierwszych lat szkoły podstawo­wej. W piosence balladowej, gdzie dramatyczny wątek jest bardzo czytelny i rozpisanie dialogu na głosy nie budzi wątpliwości, adap­tacja sceniczna jest bardzo łatwa i - bardzo trudna. Daleko nam do dziecięcego wdzięku i dziecięcej autentyczności, dlatego metoda pastiszu jest metodą najdoskonalszą. Reżyseria Barbary Fijewskiej ak­centowała wdzięk niemodnego ero­tyzmu. Przy warsztacie i kulturze aktorskiej Hanny Skarżanki - nie jest to nic trudnego, gorzej, gdy tylko wdzięk aktorek ma zastąpić tzw. twórczą inwencję. Zabawne, gdy dzieci się bawią w dorosłych, mniej zabawne, gdy dorośli bawią się w wystrojone pięknie grzeczne pacholęta. "Skotopaski nadwiślań­skie" na pewno nie były nadwi­ślańskimi w sensie maniery. I kiedy tak infantylnie przedstawiono dwór Stanisława Poniatowskiego, warto było podejrzeć teatrum Bogu­sławskiego, który przecież nie ża­łował żółci współczesnym sobie fa­gasom epoki.

Zabawa w piosenkę w teatrze "prawdziwym" grozi zawsze "przescenicznieniem" kameralnej w koń­cu piosenki. Ale co ma robić re­żyser, gdy rozporządza aktorami nie umiejącymi śpiewać? Kram z piosenkami, to kram z markowanymi piosenkami. Ważnym staje, się ko­stium, inscenizacja, aktorski kunszt w poddawaniu intencji. W Ateneum - atutem głównym stała się zaba­wa aktorów w kabaret piosenki. Nastrój beztroski, który udzielił się widzom, tylko w połowie jest za­sługą teatru. Gra na najpewniej­szych strunach, na amarantowym sentymencie do tekstów z myszką, do wojska księcia Józefa, do spauperyzowanej kultury małego dworu, w końcu - do wodewilu przedmieś­cia - ratuje zabawę pod warun­kiem, że nie traktuje jej się na se­rio. Mała nawet przesada w rea­listycznym traktowaniu swoistego scenariusza, przypomina występy kabaretu "Szpak" na scenie "Teatru Ogromnego". Dobra gra aktorska i wyczucie stylu epoki, uratowała na­wet piosenki martwe, jak "Dames de Varsovie" czy "Oświadczyny sta­ropolskie" a cyrkowość i ubóstwo inwencji - zaszkodziły piosence "Oj kot" i "Jedzie żołnierz od To­runia". Prawdziwy to "Kłopot z żołnierzami" rozegrany na dziar­skimi patriotycznej nutce. Stosunkowo najlepiej w części żołnierskiej programu wypadli huzarzy w uro­czej piosence "Małgorzatka" odtań­czonej z werwą przez Elżbietę Kę­pińską. Przy okazji: aktorzy z "Na huśtawce" widocznie nudzą się na tapczanach, skoro znajdują czas na udział w Kramie.

"Parafiańszczyznę" prezentowały teksty starego Barthelsa i rzetelny talent kilku co najmniej aktorów, a najbardziej - Krystyny Boro­wicz i Jana Matyjaszkiewicza. Boro­wicz, która w rokokowym kostiu­mie nie czuła się najlepiej, jako panna Marianna zabłysła jako naj­lepsza panna przedstawienia. "Emu­lację" rozegrała na nucie uroczej, charakterystycznej groteski, jakby z rycin i typów Kostrzewskiego i rodzajowych scenek teatrów ogród­kowych. Pokazała, że umie nie tyl­ko grać, ale i śpiewać, nie tyle operowo, co scenicznie w swoistym dziewiętnastowiecznym black outcie odczytanym z barthelowskiego duetu. Matyjaszkiewiez sekundo­wał jej bezbłędnie jako pisarz prowentowy, prawdziwy i komiczny jednocześnie w kostiumie z żurnala naszych dziadów. Jest on, bodaj najlepszym uczniem Sempolińskiego w odtwarzaniu typów zeszłowiecznej epoki, o kształtującym się własnym stylu pastiszu. Bardziej panuje nad gestami, konstruuje syl­wetkę całości, rysuje grubiej, ale celnie, nie powtarzając maniery mistrza. Jakże innym był jako "Artiur" Barthels w piosence "Oda do dzieweczek", dając małe stu­dium starego, ale czułego na wdzię­ki salonowego lowelasa. Podobnie trafną parą byli Izabela Wilczyńska i Hugo Krzyski w "Kłótni" i Mirosława Dubrawska i Hanna Skarżanka w "Dwóch ciotuniach". Rolę autora piosenki grał Marian Rułka, ale lepiej grał niż śpiewał. Nie wiem, na ile można aktora na­rażać, aby robił to, co niespe­cjalnie umie, ale to jest zagadnie­nie szersze, gdyż nie wiadomo w końcu, czy można mieć pretensję do aktora, a w wypadku "Kramu" do Ateneum. Natomiast zdecydo­wanie nieudanym był numer "Obro­na walca", nieciekawy w insceni­zacji i zanadto rewiowy w charak­terze. Sądzę, że można by znaleźć lepszą okazję do zaprezentowania turniur i fraków.

Najsłabszą częścią "Kramu" wy­dało mi się "Poddasze" prezentu­jące styl Młodej Polski i teksty Zie­lonego Balonika. Tradycji kaba­retu nie można traktować na serio, gdyż tradycja jest po pierwsze wy­wietrzała, a po drugie duszą kabaretu jest jego zjadliwość wobec współczesności. Nie będzie nas wzruszała tragedia peleryny ani buńczuczne E'viva l'arte, gdyż mi­tologia cyganerii jest zawsze spra­wą dwuznaczną, lub w najlepszym wypadku - librettem opery. Chyba, że "Poddasze" traktować będziemy jako pretekst do pokazania majteczek z falbankami w kankanie, jaki wyobrażał sobie mecenas Ma­zurkiewicz z miasta Radomia. Przy okazji - poklepywanie aktor­ki po sukience w "Przedmieściu" również nie wydaje mi sie najcelniejszym chwytem reżyserskim. Nie dlatego, żebym się gorszył, tylko że znam na tyle prawdziwe przed­mieście, aby wiedzieć, że za takie gesty na zabawie zdrowo można było oberwać od piecykowskich zwolenników "salonowego wycho­wania". Nikt tak bardzo nie prze­strzega manier jak ludzie, którzy manier nie mieli okazji poznać, więc tego typu gierki wydają mi się nieszczególnym gestem wobec "publiczki". Proszę pamiętać, że Praga jest zaraz za Wisłą.

Folklor przedmieść Krakowa i Warszawy kończy schillerowski "Kramik z piosenkami". Do rangi szacownej tradycji dorósł bezpre­tensjonalny wodewil Dobrzańskie­go, nie wiem, czy słusznie, ale le­piej jak się na ten temat wypowie­dzą krakowiacy i inni "spoza gór i rzek". W bryku piosenek zmienił się na luźne, bezpretensjonalne obrazki z życia podmiejskiej krze­py, jak mówi Jasio Himilsbach - "gęba wstrętna, ale serce złote". Można za to podziwiać Bohdana Ejmonta w roli "Hamleta" i Andrze­ja Gawrońskiego, jako "śpiewaka operowego". Już dawno mówiłem pani Heni Wiankowskiej, że ma brata utalentowanego i wierzyła mi... Cieszę się, że proroctwa a pro­pos Gawrońskiego się sprawdzają, zwłaszcza, że cały zespół zapewnia, że "będzie lepiej". Aby mieli tyl­ko rację.

Doceniam dużą trudność, aby tak niejednolity materiał, jakim są pio­senki ze sztambucha Schillera zlepić w jednolite i stylowe widowi­sko. W pewnym sensie to się uda­ło, dużo pomogły dwie przerwy dla bufetu i dobra wola widzów, którzy chcieli się bawić i bawili się. W końcu, była to zabawa pod patronatem Schillera, niejako gwa­rancja i satysfakcja, że legendarne przedstawienie dla wodnej Polo­nii w Lingen, po latach zawitało na warszawską scenę. W końcu, jest w tym piękny przyczynek pol­skiej kultury, osobowość i smak samego Schillera. Udowodnił on jak nikt związek ludowej piosen­ki z teatrem prawdziwym. Tekst i melodie potraktował jako scenopis i wygrał na każdej nucie i choreo­graficznym zapisie reżyserii. Spek­takl "Ateneum" rodził się w pietyzmie do intencji autora, na miarę natu­ralnie, aktorskich sił. Gdy nie sta­ło doświadczenia - świadczyła przed publicznością młodość i uro­da aktorek, nastrój zabawy i senty­mentalna nuta dawnych, zapomnia­nych piosenek.

Nie rozumiem tylko "Kramu" w profilu repertuarowym teatru. Po­między szmirowatym Gibsonem, a zapowiedzianym Sartrem ("Uwię­zieni z Altony"), jest jeden debiut i jeden amerykański melodramat. "Kram" w tym układzie wydaje ,się "okienkiem", chwilą wyt­chnienia. Co dalej, zanim Woszczerowiczowi nie znudzi się dźwiga­nie opinii o spadkobiercy teatru Ja­racza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji