Artykuły

Gombrowicz kieszonkowy i dla dzieci

Jest popularny w Szwecji, bo stała się wielokulturowa. Przyciąga niezrównaną znajomością siebie. Oraz tym, że jest taki antypatriotyczny. Można powiedzieć: antypatriotyczny patriota - o Witoldzie Gombrowiczu mówi Anders Bodegard, szwedzki slawista i tłumacz w rozmowie z Tadeuszem Sobolewski z Gazety Wyborczej.

Tadeusz Sobolewski: Gombrowicz w Szwecji trafił pod strzechy. Ukazał się "Dziennik" w wydaniu kieszonkowym w pana tłumaczeniu. A ostatnio do wystawienia całego Gombrowicza zabrał się znany sztokholmski teatr.

Anders Bodegard: "Dziennik" ukazał się w 2004 r. jako pocket book w nakładzie 5 tys., prawie wyczerpanym. To rzeczywiście sukces. Ta najlepsza w moim pojęciu książka Gombrowicza brana jest na warsztat w szkołach pisania. Każdy czyta ją po swojemu i każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Za Gombrowicza biorą się młodzi - Stefan Ingvarsson przetłumaczył "Kosmos", a David Szybek błyskotliwie poradził sobie z "Bakakajem".

Rok temu do naszego głównego gombrowiczologa prof. Leonarda Neugera, tłumacza Jana Stolpe oraz do mnie zgłosili się młodzi aktorzy, którzy przejęli Turteatern, dawny lewicowy teatr na przedmieściu Karrtorp. Powiedzieli, że chcą wystawiać Gombrowicza. Zaczęli od "Ślubu" w moim tłumaczeniu - Henryka zagrała fantastycznie kobieta Mia Benson. Potem dali spektakl z "Bakakaju", zrobili świetne "Ferdydurke", a teraz robią Gombrowicza dla dzieci - "Historię", szkic do "Operetki".

Czym Gombrowicz ich przyciąga?

- Niezrównaną znajomością siebie, okrutnym sondowaniem własnej tożsamości. Oraz tym, że jest taki antypatriotyczny. Można powiedzieć: antypatriotyczny patriota. Fala tej nowej popularności Gombrowicza trwa u nas od początku lat 90. i wiąże się z tym, że Szwecja stała się krajem wielokulturowym. Kwestia tożsamości, względności ról społecznych, stosunku Innego do mnie oraz mnie do Innego - te gombrowiczowskie problemy są dziś ważne dla każdego myślącego człowieka. Kiedy podczas Roku Gombrowiczowskiego urządzaliśmy sesję w sztokholmskim teatrze w siedem kolejnych poniedziałków, najwybitniejsi intelektualiści ustawiali się w kolejce, żeby w niej wziąć udział, sala była pełna.

A panu od kiedy Gombrowicz jest bliski?

- W latach 60., kiedy nie zajmowałem się jeszcze tłumaczeniem, chodziłem w Sztokholmie na jego sztuki. Gombrowicz zaistniał u nas na scenie dzięki reżyserowi Alfowi Sjöbergowi, który wystawiał w Królewskim Teatrze Dramatycznym "Ślub" i "Iwonę księżniczkę Burgunda". W 1969 r. Gombrowicz dostałby Nobla, gdyby nie umarł w lipcu. Mieliśmy już wtedy wspaniałe przekłady "Ferdydurke" i "Pornografii" Jana Stolpe, tłumacza m.in. Platona i Montaigne'a. Ale klimat polityczny zaczął być niesprzyjający. Świat kulturalny poszedł ostro na lewo i chwilowo odwrócił się od Gombrowicza. Głośna była sprawa odmowy wystawienia "Operetki" - reżyserować miał Sjöberg, ale nie podobał mu się w sztuce "kolonialny" stosunek do ludu. Napisał w tej sprawie list, który Gombrowicz odchorował - po raz pierwszy padł ofiarą kontestacji z lewa.

Dziwne, bo we Francji uznano "Operetkę" za proroczą wobec rewolty maja '68.

- U nas uchodził za konserwatystę. Ja też byłem wtedy bardzo lewicowy. Ale po moim powrocie w 1983 r. z Polski, gdzie byłem lektorem na Uniwersytecie Jagiellońskim, zacząłem przekładać Gombrowicza. Najważniejsze szwedzkie wydawnictwo Bonniers opublikowało "Dziennik" i znów zaczęto o nim pisać. A teraz idzie trzecia fala. Chciałbym się do niej przyczynić tłumaczeniem "Transatlantyku", które ukaże się we wrześniu w wydawnictwie Modernista.

Jaki pan znalazł językowy klucz? "Transatlantyk" jest pastiszem nie tylko staroszlacheckich pamiętników Paska, ale też Mickiewiczowskich "Ksiąg narodu i pielgrzymstwa".

- Nie mieliśmy szlacheckiej gawędy ani odpowiedników Mickiewicza czy Sienkiewicza, którego notabene nie chciano u nas znać mimo Nobla, bo źle pisał o Szwedach! W angielskim tłumaczeniu "Transatlantyku" próbowano stylizacji na barok, ale wyszło nieczytelnie i nudno. Tymczasem jest to zabawny, aktualny, zjadliwy i okrutny monolog o wyzwoleniu pokoleniowym, o ojczyźnie i synczyźnie. Próbowałem ugryźć ten tekst od różnych stron, aż w końcu znalazłem klucz - taniec.

W "Transatlantyku" nie tylko słowa, ale nawet pojedyncze litery tańczą ze sobą. Szyk zdań jest nienormalny, zrytmizowany, raz zatrzymuje się, to znów rusza do przodu jak w oberku czy polonezie. Właśnie ta choreograficzna strona języka Gombrowicza była moim kluczem. Zacząłem tańczyć ze słowami, bawić się ich odwróconym szykiem. Ważną cechą Gombrowiczowskiego języka jest inwersja. Pojęcie "inwersji" funkcjonowało w wielu językach - np. u Prousta - jako określenie homoseksualizmu. Takie też znaczenie ma inwersja u Gombrowicza, w niesamowity sposób - jak w tańcu właśnie - włączona w to, co zacne, staropolskie, sarmackie.

Polskość Gombrowicza ma w ogóle jakieś znaczenie dla szwedzkiego czytelnika?

- Niewielkie. Choć w Szwecji żyje już trzecie pokolenie polskich emigrantów, dla przeciętnego Szweda Polska jest czymś egzotycznym, nieznanym.

Za to turyści polscy jadą do Sztokholmu jak po swoje, mając w głowie Sienkiewiczowski "Potop".

- U nas o tamtym potopie nikt nie słyszał. Kiedy w Krakowie urządzono mi na scenie krakowskiego teatru jubileusz 60-lecia, najśmieszniejszy był Bronek Maj, który mówił o mnie z pozycji tego, co czytał Sienkiewicza i wie, co to znaczy, "kiedy były Szwedy". No, ale teraz to się zmieni: mamy świetnego historyka Petera Englunda, który wydaje poczytne książki o XVII w., gdzie są wreszcie opisane te wszystkie straszne rzeczy, które Szwedzi robili w Polsce. I teraz już wiemy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji