Artykuły

Studenckie korzenie

- Za moich czasów to właśnie studenci grali pierwsze skrzypce w życiu artystycznym w tym kraju. To tam dawali ujście swojej energii, której nie mogli lub nie chcieli spożytkować na politykę albo życie społeczne. I ja z tej formacji studenckiej wyrosłem. To są moje korzenie - mówi JERZY STUHR.

Janusz Schwertner: Zdarza się Panu jeszcze nucić, że śpiewać każdy może?

Jerzy Stuhr: Nie, dziś już nie.

Pytam, bo brawurowe wykonanie przez Pana tej piosenki to ciągle prawdziwy hit wśród studentów...

- Myślę, że nie tylko wśród studentów. Z tego występu niespodziewanie zrodził się sukces na bardzo szeroką skalę. Ale ja takie rzeczy traktuję obecnie właściwie tylko jako głębokie wspomnienia i staram się nimi w żaden sposób nie obciążać. Zdecydowanie bardziej niż o tym, co za mną, myślę o przyszłości.

Innym wielkim sukcesem był "Shrek". Denerwuje Pana, że młodzi ludzie czasem lepiej kojarzą Jerzego Stuhra z głosem osiołka niż z rolami filmowymi?

- Nie, bo to też jest część mojej pracy. Ja tę propozycję przyjąłem jak najbardziej świadomie, choć oczywiście rozgłos, z jakim spotkał się "Shrek", mocno mnie zaskoczył. Z drugiej strony, trochę ten sukces jednak przewidywałem. W tamtym czasie istniała duża potrzeba, by stworzyć taki film - film, który nieco zmienia mentalność młodych widzów, a przy okazji otwiera ich na zupełnie nową technikę. Cieszę się, że wziąłem udział w tym przedsięwzięciu, bo w młodości niewiele udało mi się zrobić dla dzieci. Teraz spłacam te długi.

Pana młodość wiąże się z Uniwersytetem Jagiellońskim. Pójście na polonistykę było dobrym krokiem ku karierze aktorskiej?

- Dziś okazuje się, że zdecydowanie tak. Filologia dala mi gruntowne podstawy wiedzy humanistycznej, a ja ze szkoły średniej wyszedłem z tym trochę na bakier, więc musiałem pouzupełniać braki. Same studia były dla mnie fantastycznym czasem. Zresztą od razu związałem się ze studenckim ruchem teatralnym, który odcisnął na mnie ogromne piętno. Wtedy ruch kulturalny był niesłychanie prężny, nawet nie można z nim porównywać obecnej sytuacji. Za moich czasów to właśnie studenci grali pierwsze skrzypce w życiu artystycznym w tym kraju. To tam dawali ujście swojej energii, której nie mogli lub nie chcieli spożytkować na politykę albo życie społeczne. I ja z tej formacji studenckiej wyrosłem. To są moje korzenie.

Podobno na Pana decyzję o wyborze polonistyki mocno wpłynęła jednak tradycja rodzinna?

- Rzeczywiście, w męskiej części rodziny przyjęło się, by studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim. Panowała taka mentalność: uczelnia daje ci wiedzę, a zawodu sobie szukaj gdzie indziej. I niekoniecznie musi on być zgodny z wykształceniem. Jako młody człowiek przyjąłem ten sposób myślenia. Dziś się z tego cieszę, bo miałem okazję uczyć się od wspaniałych profesorów. Można powiedzieć, że trafiłem na cudowny okres polskiej polonistyki z prof. Marią Dłuską lub zmarłym niedawno prof. Janem Błońskim - absolutnymi tuzami w swojej dziedzinie.

Jak UJ z drugiej połowy lat 60. wyglądał w Pana oczach?

- Na pewno inaczej niż dzisiaj - obecnie uniwersytet jest bardziej samodzielny. Nas wówczas uczono systemem ćwiczeń, obowiązkowych seminariów i proseminariów. Ciągle obowiązywała dyscyplina rodem ze szkoły średniej. Chociaż pamiętam, że i to się zmieniało. Gdy wybieraliśmy specjalizację na czwartym roku, to już pachniało wszechnicą, było luźniej. Dzięki profesor Dłuskiej poznawałem fantastycznych ludzi, poetów krakowskich, artystów. Wówczas kształcnie bylo dużo bardziej szerokie.

Jak Pan wspomina siebie z tamtych czasów? Był Pan aktywnym studentem?

- Przede wszystkim od zawsze miałem ciągoty do uczestniczenia w życiu kulturalnym studentów? W związku z tym działałem w Zrzeszeniu Studentów Polskich, udzielałem w tym Klubie Pod Jaszczurami ponadto w tym czasie tworzył się, Teatr STU. To było moje życie No i dziewczyny czyli zdobywane co sobotę żeńskie akademiki. To były dopiero alpinistyczne wycieczki.

No tak dziś jest o wiele lepiej

- Tak ale wtedy akademiki tez nie były koedukacyjne. Za to temperament i żywiołowość studentów chyba jeszcze większe niż dzisiaj.. To przecież wtedy tworzyły się najważniejsze kluby studenckie.: Żaczek; Zaścinek; Jasczury. To były moje miejsca i moje życie. Ponadto pierwsze programy rozrywkowe jak" Spotkania z Balladą: Fantastyczny okres

Były wydarzenia, które szczególnie utkwiły Panu w pamięci?

- Na pewno polityczne, przede wszystkim Marzec '68. A jeśli chodzi o to prywatne życie studenckie, to pamiętam naszą nieustającą energię i zapał do tego, czym się zajmowaliśmy. Choćby wtedy gdy budowaliśmy Teatr STU. Każdy musiał przynieść coś od siebie, by urządzić wnętrze, więc któregoś dnia przytargałem ze sobą portret moich pradziadków. I on wisi tam do dzisiaj, i pewnie zostanie już na zawsze. Kapitalną sprawą były też festiwale studenckie. To, że od lat juroruję festiwalowi PAKA, wynika właśnie z mojej miłości do tamtych czasów, gdy sam brałem udział w rozlicznych przeglądach artystycznych. Chociaż najbardziej pamiętam wybory Najmilszej Studentki Krakowa, które wielokrotnie prowadziłem.

Tego pewnie wielu Panu zazdrościło...

- Oj, tak. Pamiętam te piękne dziewczęta i niesamowitą atmosferę tworzoną głównie przez męską część publiczności. No i same dziewczyny, które nie starały się być ładne, a miłe. Ale okres moich studiów to też pierwsze przyjaźnie - z Markiem Grechutą, Skaldami, Andrzejem Sikorowskim. Ci ludzie to był mój krąg. Pamiętam do tej pory tego przedziwnego Marka, który jawił nam się jako eteryczny artysta. Oni wszyscy byli moimi rówieśnikami, a jednocześnie wspaniałymi ludźmi.

Jednak nie zawsze bywało tak pięknie. Podobno na ziemię sprowadzały Pana problemy finansowe i chęć utrzymania nowo powstającej rodziny.

- To prawda, ale to był już inny, trochę późniejszy okres. Musiałem jakoś łączyć koniec z końcem, więc nocami pracowałem w krakowskich klubach i lokalach, np. w Kryształowej w Nowej Hucie. Dobrze pamiętam, że gdy się ożeniłem, nie miałem już praw stypendialnych, bo uczyłem się wówczas w szkole teatralnej, która była moją drugą uczelnią. Natomiast moja żona była wtedy ciągle na pierwszych studiach, więc przysługiwały jej darmowe obiady. Korzystając z tego, na uśmiech wyłudzałem od kucharek tzw. bezmięśniaki - zupę, ziemniaki i kapustę. Mięsem na pół dzieliła się ze mną małżonka, która była szczęśliwą posiadaczką odpowiedniego bloczka. I w zasadzie tak egzystowaliśmy przez dwa lata studiów. To były zupełnie inne czasy, mało porównywalne z dzisiejszymi.

A same studia na PWST dało się porównać z tym, co wcześniej działo się na uniwersytecie?

- Raczej nie, bo tam miałem do czynienia z zupełnie innym trybem studiów. PWST jest szkołą zawodową, gdzie nauka polega na ćwiczeniach i przebywaniu w grupie. Na UJ miałem wrażenie, że wszystko zależy ode mnie. Prawie codziennie spędzałem po kilka godzin w Bibliotece Jagiellońskiej, w której zwykle bywałem sam. Ale nie narzekam, bo miałem tam dostęp do książek kultury paryskiej. Dopiero wtedy poznawałem dzieła Gombrowicza lub Miłosza, co sprawiało mi olbrzymią satysfakcję. Natomiast szkoła teatralna była po prostu zawodowym ćwiczeniem. Zresztą dobrze pamiętam, że strasznie chciałem jak najszybciej skończyć te studia. Założyłem przecież rodzinę i zależało mi na tym, by zarabiać pieniądze. Nauka zaczynała mi już ciążyć.

Przyszła więc pora na praktykę. I to pod czujnym okiem największych reżyserów: Andrzeja Wajdy i Krzysztofa Kieślowskiego.

- Kieślowski do moich mistrzów dołączył najpóźniej. W szkole moim mistrzem był Jerzy Jarocki, a w Starym Teatrze, gdzie zaczynałem, byłem pod ogromnym wpływem Konrada Swinarskiego. To właśnie u niego debiutowałem w słynnych "Dziadach". Później poznałem Andrzeja Wajdę. Przyszła pora na "Biesy", "Noc listopadową", "Emigrantów". Z Wajdą związałem się na bardzo długo, aż któregoś dnia rolę zaproponował mi Krzysztof Kieślowski. Dzięki niemu dziś jestem mocniej związany ze sztuką filmową niż teatralną.

Związany niewątpliwie jest Pan też ze studentami. Był Pan rektorem PWST, wykłada na Uniwersytecie Śląskim. I pewnie o wiele łatwiej wskazać Panu różnice niż podobieństwa pomiędzy nimi a studentami z poprzednich dekad.

- Tak, ale ja należę do tej grupy pedagogów, którzy nie chcą i nie mają zamiaru tych różnic likwidować. To by było sztuczne, gdybym zaczął teraz udawać młodego i w jakiś sposób podlizywał się studentom. Ja mam obowiązek pilnować tzw. kryteriów naczelnych, czyli spraw etyczno-zawodowych. Muszę bacznie obserwować ich poczynania, zapoznawać się z ich propozycjami i ubierać je w profesjonalną formę. I na tym koniec. Chcę za to, by pomysły i wizje tego, o czym chcą opowiadać, wychodziły od nich. Chociaż, oczywiście, czasem dla wyższych celów narzucam studentom pewne rzeczy. Nie mogę dopuścić przecież do tego, by polski aktor w czasie studiów nie zetknął się np. z "Weselem". Generalnie jestem jednak bardziej obserwatorem niż apodyktycznym i narzucającym swoje kryteria mentorem.

Być może, ale faktem jest, że amnestii Romana Giertycha się Pan sprzeciwiał, jest Pan także zwolennikiem egzaminów wstępnych na uczelnię...

- Oczywiście. W przypadku szkół artystycznych egzaminy są niezbędne, bo to jest przecież konkurs, w którym wybiera się najlepszych i najbardziej predysponowanych. Tutaj nie ma nad czym dyskutować. A Giertych? Tak, byłem zdecydowanie przeciw. Wystarczy, że spojrzę na to z pozycji egzaminatora. Naprawdę widzę potworne obniżenie poziomu absolwentów szkół średnich, w związku z czym trudno mi zgodzić się na jeszcze większe rozluźnienie kryteriów. Giertych spowodowałby, że kolejny etos - matury i ukończenia liceum - waliłby się w gruzy. Na to nie można było pozwolić.

Zdarza się Panu dostrzegać jakieś podobieństwa między studentami z Pana czasów czy dzisiejsi studenci są już całkowicie inni?

- Czasem mam wrażenie, że są jeszcze bardziej pilni, niż my byliśmy. Są racjonalistami, którzy przychodzą zdobyć w kilka lat konkretny zawód. Dla nas studia to było życie, nie myśleliśmy jak oni: "naucz mnie tego, pokaż mi to". W dodatku wtedy byłem jedynym studentem, który będąc w szkole teatralnej, miał za sobą jakieś inne studia. Teraz zdarza się, że w jednej grupie w PWST jest kilka osób równocześnie studiujących coś zupełnie innego. Widać u nich pewien niepokój, którego u nas nie sposób było dojrzeć. Obecnie już na czwartym roku zaczynają się nerwy i pytania: "co będzie po studiach?". My woleliśmy powiedzenie "hulaj dusza, piekła nie ma"...

Miały być podobieństwa, a wyszły znów różnice. Ale rozumiem, że niczego Pan nie żałuje?

- Nie, bo to tak, jakbym zaprzeczył temu, że akurat wtedy się urodziłem. Nie ma takiego systemu, który mógłby przyćmić uroki młodości. Lata młodzieńcze zawsze wspominam z rozrzewnieniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji