Artykuły

Rzeczy świata tego...

Andrzej Dziuk uparcie podkreślał, że pokazane w Krakowie spektakle tworzą całość, są pytaniem ("Caligula") i próbą odpowiedzi ("III Symfonia"), dlaczego rzeczy świa­ta tego nie są takie, jakimi powinny być? Dla reżysera sprawa wydaje się prosta, choć zastrze­ga sobie niejednoznaczność indywidualnego wyjaśnienia, otóż nie umiemy się modlić. Niestety, ta deklaracja nie znalazła od­zwierciedlenia w doświadczeniu widza...

Tych dwóch spektakli wyrastających z dwóch odmiennych dziedzin sztuki, z dwóch od­miennych tradycji kulturowych, nie sposób zestawiać na szalach jednej wagi.

Sztuka Camusa powstała w czasie wojny i podczas niej miała swoją premierę. Dramat nazywany przez autora tragedią inteligencji to jedna z prób wyłożenia ęgzystencjalistycznej filo­zofii w literaturze pięknej. Caligula po śmierci ukochanej sio­stry, z którą był żonaty, postanawia rządzić zgodnie z logiką ab­surdalnego świata. Jako okrutny despota, udowadnia innym nie­pewność i nieprzewidywalność rzeczywistości; niemożność za­panowania nad pewnymi rzeczami. Wyrazem nieustannego badania granic własnej wolności i władzy stają się tak kolejne okrucieństwa, jak irracjonalne żądanie posiadania księżyca. Spektakl zakopiańskiego teatru rozpoczął się na długo przed wejściem widowni na salę. Po jednej stronie długiego korytarza PWST ustawiono jasno oświetloną piaskownicę, w której bawiła się dwójka dzieci: Caligula z lau­rowym wieńcem na głowie i Drusilla, oboje w rzymskich tuni­kach, krzyczeli i biegali między widzami. W przeciwległym końcu publiczność kusił stół zasta­wiony południowymi owocami, ci, którzy zdecydowali się na ucztę weszli do sali jako ostatni. Scena przypominała obskurną klatkę obwieszoną starymi, sza­roburymi postrzępionymi szma­tami. Kostiumy - wyrastające z przestrzeni - tworzyły poszarpane, nijakie garnitury i długie zwoje materiału. Widownia, która przy wejściu otrzymała po­dobne szale, siedziała na czterech trzystopniowych podestach symetrycznie otaczających szare, wyłożone pierzynami okrągłe miejsce gry. Jedyną wyróżniają­cą się w tym świecie osobą, za­zwyczaj w szkarłatnym szlafro­ku, był cesarz Caligula. Czasami jako bogini Wenus perwersyjnie upchnięty w gorset. Pieczołowicie dopracowana scenografia Jerzego Skarżynskiego i przejmująca muzyka Tomasza Stańki zdominowały (momentami zagłuszały) sceniczną akcję. Bardzo sprawnemu technicznie, z niemałymi możliwościami zespołowi bra­kowało prawdy działania. Moc­no retoryczną frazę Camusa należałoby okroić lub znaleźć dla niej inny ekwiwalent aktorski i pozwolić jej wybrzmieć. Nie­stety, dramat Caliguli w wykona­niu zakopiańskich artystów był tak wydumany i irracjonalny, że trudno było przejąć się człowiekiem świadomie decydującym się na największe szaleństwo.

Rozmyły się gdzieś indywidual­ne relacje między postaciami. In­telektualne spekulacje na temat cierpienia, granic wolności, ludzkiego życia, jak każde teoretyczne rozważania były emocjo­nalnie wystudzone i nawet zaangażowanie widzów w konkurs poetycki nie podniosło temperatury spektaklu.

Równie chłodno wypadła in­scenizacja "III Symfonii" Henryka Mikołaja Góreckiego. Kościół św. Katarzyny to bez wątpienia jedno z lepszych miejsc koncertowych w Krakowie, ale budo­wanie w nim skomplikowanej i brzydkiej konstrukcji z drabin i drzwi, która niczym wieża Babel prowadzi donikąd, to inicja­tywa mocno wątpliwa. Cztery ludzkie sylwetki wydobywające się z rzeźb-instalacji wypoży­czonych z galerii Format powo­li wspinają się na szczyt. W cie­listych trykotach, przepasanych długimi szarfami spada­ją, wstają i znów spadają. Jedni wspinają się sami, drudzy szukają oparcia w towarzyszach. Prawie na szczycie reżyser umieścił Łucję Czarnecką (bardzo dobry sopran), której jed­nak z niejasnych powodów dodał bezsensowny układ choreograficzny. Równie niezrozu­miałe pozostaje samo połącze­nie arcydzieła Góreckiego z tek­stem "Pieśni nad pieśniami". Wstrząsające żałobne lamenta­cje matki z "III Symfonii", wy­obrażenie czyśćca jako miejsca oczekiwania i oczyszczenia przed ostatecznym spotkaniem z Bogiem i miłosne pieśni Oblu­bienicy i Oblubieńca łączy mo­tyw czekania i spotkania z Ab­solutem, ale to zestawienie po­wierzchowne, banalne. Wobec genialnej muzyki Góreckiego aktorskie działania aktorów Te­atru Witkacego wypadły blado i nieprzekonująco.

Pytania o sens cierpienia, o rolę miłości, o ludzką samot­ność wobec bólu i tęsknotę za ty­mi co odeszli, pozostały bez od­powiedzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji