Artykuły

Trzy Turgoty

Sztuka znanego, angielskiego dramaturga. Tak znanego, że stać go było na powiedzenie, iż dla Szekspira świat był sceną, a dla niego jest - kuchnią. I mamy tę kuchnię. Nowoczesną, obsługującą sporą restaurację. Aktorzy w trudnych dla nich rolach szefów, kuchcików, kelnerek, pomywaczy i wycierusów. Reżyser jako organizator procesu produkcji. Scenograf sporo się nabiedził, żeby teatralna kuchnia przypominała rzeczywistą kuchnię, a nie ową wzgardzaną szekspirowską scenę zastawioną tylko dla niepoznaki kuchennymi akcesoriami. Z tekstu sztuki, z licznych autorskich pretensji, ma wynikać, że owa kuchnia jest po prostu światem.

Kuchnia występuje więc także w roli alegorii, symbolu, obrazu syntetyzującego wszystkie nasze dzienne i nocne sprawy. Dopiero po wystawieniu tej sztuki przez któryś z londyńskich teatrów jej autor przekonał się, iż udramatyzował pracę. I w naszym spektaklu, w naszej inscenizacji mamy tej udramatyzowanej pracy pod dostatkiem. Reżyser jakby zapatrzył się nieco w "Zaklęte rewiry" Janusza Majewskiego. Pod koniec pierwszego aktu - dawka uderzeniowa w postaci kilkunastu minut gorączkowej bieganiny po scenie. Kelnerki w zielonych sukienkach jedna po drugiej wpadają do kuchni, w biegu wołają "trzy turgoty" albo "osiem łososi na półmisku", bonują, dobierają gotowe dania i pędzą w stronę znajdującej się gdzieś za kulisami sali restauracyjnej. Z kuchcików także wypływają siódme poty. Dłuży się to i dłuży, a jakoś nie może skończyć. Wreszcie jednak kończy się i następują liczne oklaski widzów. Zdezorientowani aktorzy myślą, że to z podziwu dla ich maestrii, a w rzeczywistości z ulgi, że się wreszcie ta dłużyzna skończyła.

Podobną kubek w kubek historię zaserwował nam zespół pod koniec sztuki. Intencja autorów była jasna, chodziło bowiem o pokazanie, że symbolizująca świat kuchnia, funkcjonuje nadal po staremu, niezależnie od tego, co się w niej wydarzyło, wydarza i wydarzy. Bardzo piękna intencja, tylko za jakie grzechy musieliśmy patrzeć jeszcze raz na tę dłużyznę. Kiedy irytacja widzów osiągnęła swój zenit, jeszcze przed, zakończeniem spektaklu zaczęli bić oni gromkie brawa, żeby wreszcie móc pójść do domu. Ponieważ nie wypada w dzisiejszym teatrze gwizdać ciskać na scenę pomidorów, postanowili rzecz całą po prostu zaklaskać. I, klaskali. Z zapałem godnym zapewne lepszej sprawy, tzn. dobrej sztuki. W międzyczasie jednak spektakl dobiegł końca i oklaski zagłuszające, siłą rzeczy przekształciły się w brawa wyrażające uznanie. Zespół ustawił się w pobliżu krawędzi sceny bijąc przed publicznością śliczne pokłony, panie od lat zajmujące się tą sprawą postawiły u stóp aktorek i aktorów kosze kolorowych kwiatów. Na twarzach dostrzec można było wzruszenie. Oklaski tak żarliwe długie, zważywszy, że ich źródłem był gniew, nikomu się nie należały, ale uwzględnić należy także i tę poprawkę, iż jesteśmy narodem litościwym, współczującym dla ludzi ponoszących klęskę, o ile oczywiście nie są oni sportowcami, a piłkarzami w szczególności. Zespół swoim koszmarnym występem wzbudził trwogę; repliką publiczności w jej obliczu okazała się litość. Litość i trwoga w końcu są pojęciami bardzo teatralnymi.

I tak, drogą nieco okrężną, ale w gruncie rzeczy prostą, dochodzimy do problemu fałszywych oklasków. Byłoby błędem sądzić, że rozlegają się one tylko w teatrach, w trakcie nieudanych występów., Fałszywe brawa bijemy bardzo często już to ze źle pojętej wyrozumiałości, dla świętego spokoju, w końcu w nadziei, że ktoś zrewanżuje się nam pięknym za nadobne. Naklaskawszy się fałszywie, schodzimy z widowni i dopiero wówczas mówimy bezpośrednio i szczerze, co myślimy o przedsięwzięciu, które jeszcze przed chwilą tak gorąco apologetyzowaliśmy. W tej sytuacji jest rzeczą sensowną, żeby obok hasła: "bądźmy milsi dla naszych bliźnich", forsować także hasło: "bądźmy dla nich okrutniejsi". Nie w tym znaczeniu, żeby się nad nimi znęcać, lecz w tym, żeby w sprawiedliwy sposób ocenić ich dokonania i nie dopuścić do rozdwojenia naszych ocen na te, które wyrażamy na widowni i te, które szepczemy sobie do ucha w foyer.

Uznanie, oklaski, aplauz są potężną bronią w naszej walce o pożądany kształt ludzkich czynów. Dlaczego mamy ostrze tej broni tępić niepotrzebną zgoła taryfą ulgową, przymilnością, źle pojętą wyrozumiałością? Dlaczego jest u nas tak dużo sztuk zaklaskanych, a tak mało wygwizdanych? W przenośnym i dosłownym znaczeniu tego słowa. Wytłumaczenie jest tylko jedno. Oklaskując kogoś, komu się te oklaski z pewnością nie należą, w skrytości ducha liczymy, że ten ktoś, gdy przyjdzie co do czego, obejdzie się z nami w sposób podobny. To znaczy w razie jakiegoś naszego potknięcia, przyjmie je z przymrużeniem oka skwituje nadmiarem gołosłownych wprawdzie, ale zawsze miłych dla ucha czułości.

Z czymś takim spotykamy się oczywiście nie tylko w teatrze zwanym teatrem ale także w teatrze zwanym życiem. Powiedziałbym nawet, iż w teatrze zwanym życiem fałszywe, wyrastające z nadziei na odpłatę oklaski, rozlegają się nawet częściej. Kto wie? Może nawet ta fałszywa, nieprzemyślana do końca grzeczność, nie jest jedną z przyczyn naszej niegrzeczności? Tam gdzie bowiem zawodzi grzeczność fałszywa, nie pozostaje już miejsca na umiar i pojawia się akcja równie radykalna i w pewien sposób przeciwstawna pierwszej, mianowicie ślepy gniew. - Trzy turgoty! - wołamy do kelnera. - Chwileczkę - kelner na to. - Jaką chwileczkę! Przecież mi się śpieszy. Czy pan tego nie widzisz? - Idź pan do diabła z tym swoim pośpiech. Może pan sobie te trzy turgoty umieścić na głowie - Coś podobnego! Gdzie kierownik sali? - Zaraz przyjdzie, ale jak przyjdzie to pan popamiętasz mnie i jego.

Takie bywają nasze rozmowy. A poza tym jesteśmy dla siebie grzeczni. Zawsze gotowi do oklasków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji