Artykuły

Jednym głosem

Rozmowa z dyrektorem naczelnym BTD Zbigniewem Kułagowskim i Bogusławem Semotiukiem, dyrektorem artystycznym, została przeprowadzona w Koszalinie 28 marca, nazajutrz po premierze "Wesela". Premierze, którą fetowano półwiecze istnienia BTD. Były władze miasta i regionu, były wygłaszane przez nie ze sceny słowa uznania, były oficjalne gratulacje i listy pochwalne, były nagrody, odznaczenia i kwiaty.

Dwa dni później dyrektor Z. Kułagowski - postawiony wobec zarzutów finansowych (za "nieprawidłowości i niedociągnięcia" zwolniono z pracy główną księgową) - podał się do dymisji. Nie wiadomo, jaką decyzję podejmie dyrektor B. Semotiuk, możliwe, że i on podziękuje za pracę. Zespół artystyczny - zbulwersowany decyzjami miasta - zamierzał interweniować u prezydenta. Łatwo się domyślić, czy te protesty mogą coś zmienić. Ale teatr się zmieni. I obawiam się, że nie będzie to zmiana na lepsze.

Nie chcę tu zastępować prokuratury i grzebać w księgowości, którą, podobno, prowadzono w teatrze niezgodnie z prawem. Nie zamierzam podważać kompetencji kontrolerów kasy BTD. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że sytuacja finansowa wielu polskich scen jest od dawna gorzej niż zła i tylko ekwilibrystyka organizacyjna kierujących nimi ludzi sprawia, że teatry te istnieją. Czyli że nie tylko wypłacają pensje pracownikom, ale grają, mają mniejsze lub większe sukcesy, plany i ambicje... Czy nie jest więc czasem tak, że kontrole finansowe w wielu z nich mogłyby doprowadzić do podobnych sytuacji jak ta w BTD? Mówiąc żartem (choć czarny to humor), znalazłoby się kilku dyrektorów, których po tej kontroli należałoby nie tylko i odwołać, ale i wsadzić za kraty na dożywocie (i raczej nie to Fredry). Nie usprawiedliwiam naruszania i prawa w dobrej wierze, wolę sądzić, że są to - jak twierdził dyrektor Kułagowski, gdy kłopoty te pojawiły się po raz pierwszy, w roku 2002 - błędy formalne. Ale jeśli czytam, że prezydent Mikietyński twierdzi, iż "miasto nie wycofuje się ze wspierania teatru, bo (...) premiera "Wesela" pokazała, że w Koszalinie powstają produkcje na najwyższym poziomie artystycznym" - to muszę zapytać, czy władze miasta nie widzą związku między tym "najwyższym poziomem" a osobą dyrektora teatru. Przecież ów poziom to nie tylko natchnienie i dar Boży, lecz i wynik działań organizacyjnych, artystycznych, finansowych, które takie dary ducha na teatr sprowadzić mogły.

Koszaliński teatr był przez wiele lat - cokolwiek by się mówiło przy okazji jubileuszu - prowincjonalną, nieliczącą się w kraju sceną. Dyrektorowanie Kułagowskiego (od 1999 r.) obroniło BTD najpierw przed groźbą likwidacji (miała to być tzw. scena impresaryjna), a ostatnio - we współdziałaniu z B. Semotiukiem -uczyniło go niespodzianką artystyczną na skalę ogólnopolską. To za dyrekcji ich obu BTD zwyciężył "Audiencją" w ogólnopolskim konkursie na wystawienie polskiej sztuki współczesnej, a "Ślub" Gombrowicza, jedna z trudniejszych sztuk polskiego repertuaru, zakwalifikowano na bodaj najważniejszy festiwal w kraju, Klasykę Polską (i będzie to pierwszy wyjazd w dziejach BTD do Opola).

Wygląda na to, że ten dorobek wezmą wkrótce diabli. Złe klimaty, podsycane od jakiegoś czasu przez nieżyczliwych BTD, znajdą tym samym swój finał. Czy będzie to tylko winą dyrekcji, która doprowadziła - jak się twierdzi - do uchybień w finansach?

Rozmowę przeprowadzoną przed odejściem dyrektora pozostawiam w kształcie sprzed tej decyzji. Jako świadectwo tego, czym był i chciał być ten teatr.

Ze Zbigniewem Kułagowskim - dyrektorem naczelnym i Bogusławem Semotiukiem - dyrektorem artystycznym Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie rozmawiamy na finiszu jubileuszowego sezonu. Właśnie odbyła się premiera "Wesela", która niejako przypieczętowała złote gody Bałtyckiego Teatru Dramatycznego.

Czym jest dla panów to 50-lecie?

Zbigniew Kułagowski: - Okazją do, mimo wszystko, pewnej satysfakcji. Ponieważ to jest teatr w niewielkim mieście, powiatowym, a dzieje tego teatru byty bardzo różne. Powstał w przypływie entuzjazmu - wiadomo, Ziemie Odzyskane, misja, lata pionierskie - ale tak działa i dziś. Bo ten teatr to właśnie entuzjazm pokoleń, które go tworzyły, i pasja aktualnego zespołu, który czuje bagaż przeszłości, a ma na co dzień wiele okazji do zmagania się z rzeczywistością.

Bogusław Semotiuk: - Oj, zmagamy się! Przecież teatr, aby żyć, musi grać. A żeby grać, musi jeździć. Nigdy bym więc nie zrobił tego "Wesela", gdybym prób nie prowadził w objeździe, na Śląsku! Wiele scen przygotowywaliśmy w pokojach hotelu. "Wesele" to na szczęście sztuka, w której są takie dwu-, trzyosobowe sceny...

Z.K.: - Bałtycki Teatr był zresztą zawsze teatrem objazdowym. Oczywiście, zmieniła się struktura tych wyjazdów. Niestety, nie jeździmy już do najmniejszych ośrodków, bo nie ma gdzie grać - nie ma sal, a i ludzie nie mają tam pieniędzy na teatr - jeździmy do większych miast, wymieniając się z innymi teatrami. Jest to korzystniejsze repertuarowo i finansowo, lecz dawnej misji żal.

Ale "objazdowy" to dla wielu nie brzmi dumnie...

B.S.: - Ja nazywam tę formę naszego istnienia teatrem nie tyle objazdowym, co wyjazdowym. Bo to jest u nas tak pół na pół, w miesiącu mamy tydzień takiego generalnego wyjazdu plus jakiś dojazd - do Elbląga czy Białegostoku...

Z.K.: - Stąd też nasza polityka robienia obsad niezależnych od siebie, tak by można było grać różne spektakle różnymi aktorami - na miejscu i na wyjeździe równocześnie.

B.S.: - Ale to nie tylko sprawność i wygoda. To buduje zespół. "Zbrodnia i kara" jest kompatybilna z "Amadeuszem", "Balladyna" ze "Ślubami panieńskimi"... Musimy mieć do tego dobrych aktorów.

Z.K.: - Zabawa przy tym jest duża. Klocki Lego i kostka Rubika, żeby się wszystko idealnie zgadzało.

B.S.: - Nie chwaląc się, ale, przykładowo, Zygmunt Konieczny przyjechał na próby "Wesela", do którego stworzył dla nas muzykę. I powiedział mi: - Słuchaj, ja tu nie widzę żadnej luki. Każdy na swoim odcinku, lepszy czy gorszy, daje sobie radę. Ty masz tu zespół! - Otóż to, dopracowałem się - przez te dwa lata swojej dyrekcji - zespołu.

A co pana skusiło do objęcia posady dyrektora w Koszalinie? Pomijając dyrektora Kułagowskiego, który pana do tego kroku namówił...

Ja się bardzo szybko nudzę. Po siedmiu latach w Teatrze Nowym u Dejmka (który poszedł wtedy do Warszawy) zostałem z Ludwikiem Benoit i pomyślałem sobie: to co? To ja teraz jestem tu Mistrzem? Przecież ja się jeszcze muszę uczyć! Korzystając z zaproszenia dyrektora Husakowskiego, poszedłem do Olsztyna, do Teatru im. Jaracza. Sporo się tam nauczyłem i gdy zaproponowano mi w tym rozwoju zawodowym pierwszą reżyserię - "Kaczo" z Jankiem Machulskim - wciągnęło mnie to na tyle, że zaczęły się pojawiać kolejne propozycje reżyserskie, okazało się, że już się nie mogę zmieścić w obsadach spektakli. Doszedłem do wniosku, że tak dłużej tego nie pociągnę. Mam etat wykładowcy w łódzkiej PWST, reżyseruję, dam sobie spokój z aktorstwem... No i przez następne siedem lat tylko jeździłem i reżyserowałem - Moskwa, Londyn, teatry w kraju - tak że popatrzyłem sobie trochę na scenę "z góry". I kiedy pojawiła się propozycja z Koszalina, pociągnęło mnie to, że tym razem mogę zająć się teatrem od tej strony, mogę być jego "magiem". Nie przy okazji jakiegoś jednego spektaklu, a przez czas dłuższy, mając wpływ na różne sprawy.

Z.K.: - Masz dotąd ten cykl siedmioletni, więc jeśli się go będziesz trzymać, to zdążysz się u nas wykazać...

B.S.: - No tak, ja mam marzenia, a ty próbujesz je realizować. Przygotowałem repertuar i realizatorów do 2006 roku. Jeśli mnie, oczywiście, tak długo będą tu chcieli. A chciałbym, bo udało mi się dotąd przekonać wielu poważnych ludzi, że warto coś w Koszalinie zrobić. Jest nadzieja, że podejmą się tego pierwsze nazwiska polskiej sceny: Peszek, Grzegorzewski, może i Krystian Lupa! Nie wymieniam dłużej, żeby nie zapeszać! Powiem tylko, że Piotr Trzaskalski, reżyser "Ediego", też chce coś u nas zrobić.

Jak się panom pracuje jako tandemowi? Takie duety bywają trudne, zwłaszcza gdy "pospolitość skrzeczy"...

Z.K.: - Trudne. Bo, jak mówi Boguś, on ma marzenia, a ja mu je muszę urzeczywistniać. Ale ja też mam marzenia artystyczne i jakoś nam się udaje marzyć wspólnie... U nas trzeba najpierw pomarzyć, a potem zdobyć na realizację pieniądze, bo dotacja nie daje szansy, praktycznie, na spełnianie żadnych marzeń. Starcza jedynie na pensje. Dlatego, żeby zarobić na marzenia, musimy cały czas pracować: mamy 30-40 przedstawień w miesiącu, i jeszcze do tego próby do kolejnych. Zespół jest naprawdę zmęczony, lecz innego rozwiązania na razie nie ma.

B.S.: - A jeśli jeszcze o naszej dyrektorskiej współpracy: umówiliśmy się, że będziemy mówić jednym głosem. W każdej sprawie. To jest najważniejsze.

Z.K.: - Zespół też jest skonsolidowany, lubi się. Dzięki temu nie patrzy, że ma tyle zajęć, że wraca czasem z trasy o piątej nad ranem, a o jedenastej (i to tylko w ramach wyjątku o godzinę później niż zwykle) jest próba; wiedzą, że u nas od marca do października mamy żniwa. I trzeba zbierać. Zespół techniczny też jest oddany teatrowi, mówi się nawet, że się zbyt "zakolegował" z aktorami. I jedni, i drudzy bardzo sobie wzajem pomagają.

No, dobrze. Było już "Wesele". Co by panowie chcieli otrzymać w weselnym prezencie od losu?

ZK.: - Spokój w prowadzeniu teatru. Zaufanie ze strony tych, od których wiele w naszej pracy zależy, że to, co robimy jest dobre... Bo czasami mamy wrażenie, że im lepiej się dzieje na scenie, to tym gorzej dla nas. Chciałbym, żeby się to zmieniło.

B.S.: - A ja chciałbym, by mi nie mówili, że u mnie grają tylko moi, łódzcy aktorzy. Bo grają po prostu ci, którzy w konkretnym spektaklu najlepiej spełniają zadania powierzone przez autora i reżysera... Chciałbym, by teatr uwierzył w siebie, a inni - że mają naprawdę dobry teatr.

Dziękuję za rozmowę i życzę panom tych prezentów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji