Artykuły

Między farsą a parodią

Teatr "Ateneum" im. Jaracza w Warszawie: SONATA BELZEBUBA CZYLI PRAWDZIWE ZDARZENIE W MORDOWARZE Stanisława Ignacego Witkiewicza. Reżyseria: Wanda Laskowska, scenografia: Zofia Pietrusińska, muzyka: Włodzimierz Kotoński. Premiera 14 czerwca 1969 r.

Kiedy ciotka lstvana konfidencjonalnie zwierza się widowni: "Jestem za stara na te wasze nowe kierunki", kwestii tej towarzyszą oklaski. Witkacy nie szokuje już bowiem i nie oburza, nie wydaje się jednak by w tym co dzieję się na scenie publiczność dopatrzeć się mogła jakiegokolwiek sensu.

A przecież uroczysty pogrzeb, jaki wyprawia dotychczasowym opiniom o Witkiewiczu-dramaturgu zespół doskonałego na ogół Teatru "Ateneum", ma swój wyraźnie użytkowy cel: przekonać, iż ów pozorny zwolennik Czystej Formy jest w istocie dość naiwnym farsopisarzem. Farsopisarzem, którego wolno przecież zaakceptować bez wstydu. Jest bowiem w miarę absurdalny, trochę szokujący i wystarczająco impertynencki. Prezentuje swe makabryczne "zgrywy" w sposób intelektualnie wyszukany, chociaż - co u farsopisarza nie jest zresztą wadą - bez określonej intelektualnej koncepcji. Spośród licznych, mniej i bardziej interesujących premier Witkacego z ostatnich lat trzynastu, warszawskiej "Sonacie Belzebuba" udało się najpełniej pokazać pisarza, który nie istniał: autora "Nienasycenia" przemienionego w prowincjonalnego fachowca od "dziwacznych" pomysłów.

Temu urojonemu "artyście" służą bez rzeczywistej potrzeby wszyscy: doświadczona i zasłużona inscenizatorka Witkiewiczowskich sztuk Wanda Laskowska, fascynująca na ogół Zofia Pietrusińska i utalentowani aktorzy. Służą niestrudzenie, prowadząc spektakl ku krainie tandety.

"Prawdziwe zdarzenie w Mordowarze", choć wieńczy okres najbardziej dla Witkacego--dramaturga korzystny, nie należy z pewnością do najlepszych jego dzieł. Nie zawsze pojmujący autora Wścieklicy Irzykowski ocenił ten dramat nad podziw sprawiedliwie: "Sonata Belzebuba (...) jest w porównaniu z dawniejszymi jego 30 sztukami klarowniejsza, nawet zupełnie zrozumiała, ale przez to wady jej formy nie czystej, lecz istotnej tym łatwiej wychodzą na jaw". Wydaje się także, że to właśnie dzieło, nazwane przez pisarza lakonicznie i po prostu "sztuką w 3 aktach", wymaga pomocy inscenizatora. Dość częste sugestie krytyki, by Witkacego grać serio i bez udziwnień, tu właśnie najmniej miałyby szans na zwycięstwo.

Lecz udziwnienie służyć tu może jednej idei; tej którą sformułował sam dramatopisarz: "Wychodząc z teatru, człowiek powinien mieć wrażenie, że obudził się z jakiegoś dziwnego snu, w którym najpospolitsze nawet rzeczy miały dziwny, niezgłębiony urok, charakterystyczny dla marzeń sennych, nie dający się z niczym porównać". Być może "Sonata" nie jest najlepszym materiałem do urzeczywistnienia tej idei; a jednak gdy jej nie urzeczywistnia, stawia pod znakiem zapytania wybór dramatu, dając jedynie okazję do zaprezentowania zabawnej miejscami "hecy" w kilku obrazach, rozegranej na tle dekoracji w swej pozornej "nowoczesności" i "niesamowitości" aż banalnych.

"Dziwność" wyznacza bowiem w "Ateneum" scenografia odchodząca od didaskaliów na tyle, by zburzyć ład i "salonowość" projektowanych przez autora wnętrz na rzecz niezwykłości dość powierzchownej i w akcie II w zamierzeniu już jarmarcznej. Wyznacza ją także nadmiar zbyt ekspresyjnych scenicznych działań zabijających doszczętnie słowo, przebijające się z trudem poprzez natrętne grymasy i gesty, których tak unikać radził w teatrze Witkacy. I lekceważące traktowanie jego intencji, wyrażające się choćby w od początku demonicznym traktowaniu roli Plantatora, któremu w tekście dopiero w piekle przedzierzgnąć się udaje w Belzebuba (Bogdan Baer w tej źle przez reżysera ustawionej roli potwierdza zresztą swą imponującą umiejętność scenicznych transformacji).

Ma ta "dziwność" również i swe pogodne oblicze. Nadaje bowiem inscenizatorka w wielu miejscach "Sonacie" zbyt już jednoznaczny kształt beztroskiej zabawy, wprowadzając umowność, której Witkacy nie pragnął, pozwalająca Babci (Anna Ciepielewska) wyglądać młodziej od Istvana w wykonaniu Edmunda Fettinga, czyniącego rozpaczliwe lecz daremne wysiłki by z doświadczonego, sceptycznego mężczyzny, przedzierzgnąć się w naiwnego, uduchowionego młokosa. A także kończyć akt II i III rytmem piosenki "Miała baba koguta" - co zdaje sie być wyraźnie parodią Witkacowskiego dzieła.

Parodia doskonale w tym wypadku współgrająca z farsą, narzuca też styl gry aktorom, pełen szarży (dotyczy to słownie Ciepielewskiej, Cembrzyńskiej i Wilhelmiego), rodem z trzeciorzędnej komedii. Styl irytujący, każący z żalem myśleć o czasach, gdy niezbyt (pewnie w Tumorze czujący się wykonawcy zwracali po prostu role. Warszawska premiera raz po raz bowiem uczy, że przy interpretacjach teatralnych dramatów Witkacego tyleż lub więcej niż inscenizator znaczą czujący ten rodzaj twórczości aktorzy. I że warte przemyślenia jest przekonanie pisarza, iż "warunkiem doznania artystycznego wrażenia od sztuki na scenie jest nierealistyczna gra aktora", gdyż inaczej "bierze się bebech w surowym stanie i zamiast uczynić z niego pretekst do artystycznej twórczości aktora, wyciąga go się tak, jakby był z gutaperki - to samo tremolando, tylko o tyle gorsze, że rozłożone na czas dłuższy. Nie wywołuje ono wprawdzie skurczów serca, wątroba od tego nie puchnie, ale za to rozprzestrzenia to rozwlekanie bebechów na nieopisaną nudę, dochodzącą aż do bólu w dołku".

Z aktorów warszawskiego przedstawienia żaden nie spełnia owego postulatu. Jedynie Andrzej Seweryn dublujący z Fettinigiem rolę Istvana wnosi w przedstawienie świeżość i jakiś zarys ogólniejszej interpretacyjnej koncepcji, w której renomowany nadrealista i prekursor groteski pokazuje też oblicze mniej znane: poważne i sentymentalne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji