Arlekin, Don Juan czy łajdak
Polską prapremierę tego dramatu reżyserował przed laty właśnie Hanuszkiewicz. Reżyserował jeszcze w zgodzie z tradycyjną wykładnią czechowowskiej dramaturgii, w której teatr nauczył się czytać przede wszystkim zapis ludzkich smutków, dokument niespełnionych marzeń człowieka o szczęściu. Od paru lat (konkretnie od premiery "Trzech sióstr" w Teatrze Narodowym) przejawia przecież Hanuszkiewicz coraz bardziej konsekwentne zainteresowanie tym trybem lektur Czechowa, który zdawał się sugerować sam pisarz, niejednokrotnie wyrażający ciche zdziwienie, iż z jego "komedii" robi się teatr stale i wciąż posępne duszne msze.
"Płatonow" dla ujawnienia komediowości tekstów Czechowa nadawał się niemal idealnie. Ten pierwszy utwór sceniczny pisarza odnaleziony został dopiero w roku 1923, zatem wolny jest od obciążeń interpretacyjnych, tekst tu bardzo obfity, wielowątkowy, reżyser musiał dokonywać w nim skrótów, a więc i wyborów. Wybór komediowy jest też możliwy, zdecydował się nań od razu Hanuszkiewicz, a nawet poszedł dalej, bo komediowość dialogów wsparł intermediami pantomimicznymi i akompaniamentem muzycznym z Wertyńskiego. Z "Płatonowa" zrobił się niemal wodewil.
W tym kierunku zmierzają też poszczególne: sceny zbiorowe, gdzie inscenizator nakładając na siebie "kwestie" poszczególnych aktorów, tworzy nastrój muzycznej, asemantycznej kakofonii. Jest to dość efektowne, a widzom podoba się bardzo. Czyli sprawdza się tu kolejny zamysł Hanuszkiewicza, który z rozbrajającą szczerością tak pisze w teatralnym programie: "Zmieniam swoje teatralne środki - raz hondy, raz czarne kotary, raz prawdziwa trawa, raz kiczowaty pejzaż - i robię to wszystko nie po to, aby świat zadziwić, ale żeby poruszyć wyobraźnię".
Otwartym pozostaje problem, czy ta zabawa w wyobraźnię nie odbywa się kosztem pisarza. Czytałem już recenzje z tego spektaklu, gdzie autorzy są zdania, że tak. Że przedstawienie Hanuszkiewicza w wirze scenicznych błazenad gubi odpowiedź na kluczowe pytanie utworu; kim jest Płatonow? Arlekinem, Don Juanem czy łajdakiem? Istotnie, Zdzisław Wardejn, kreujący rolę tytułową, nie ustosunkowuje się w sposób klarowny do podobnych pytań. Jest, na dobrą sprawę, przede wszystkim gadułą. Zamienia na potoki słów każde swe uczucie, każde drgnienie serca. Zupełnie jakby się bał czynów, a w budowanym krasomówstwie wynalazł najskuteczniejszą obronę przed zmorą działania.
Trzeba przyznać, iż podobne ujęcia sprawdza się, niemal przez całość sztuki, dopiero w finale ujawnia swą połowiczność. I ten bardzo kolorowy i potoczysty spektakl nudnie się dosyć kończy: sytuacja przerasta tu słowa, że zaś do tej pory niczego poza nimi nie było, więc też wywód się rwie. Arlekiny, Pierroty i Colombiny z teatru Hanuszkiewicza stają bezradni pod ścianą płaczu z teatru Czechowa? Trwa ta niepewność zaledwie minuty. I przecina ją fajerwerk braw. Więc krytyk zaledwie zdążył zanotować ten skromny pytajnik i też zaczyna bić oklaski aktorom...
Płatonowem jest Wardejn. Do zamieszczonej wyżej próbki charakterystyki warto dodać, iż aktor swój sceniczny słowotok rozgrywa z piękną troską, o barwność poszczególnych tyrad: jeśli nawet jest łajdakiem to pełnym uroku. O miłość Płatonowa walczy, aż kwartet pań. Zofia Kucówna (Anna Wojnicew) demonstrowała wariant uczuć najbardziej zaborczych, agresywnych, nieledwie cynicznych : Ewa Ziętek jako żona Płatonowa, Sasza, ujmowała jakimś wewnętrznym spokojem i czystością, co zeń emanowała; rolę Marii Grekow potraktowała Halina Rowicka z dużą charakterystycznością, egzaltowane wybuchy panieńskich chuci prezentowały się w jej ujęciu bardzo przekonywająco; najmniej spodobała mi się Ewa Żukowska jako Sonia, aktorka nie zabezpieczyła swej bohaterce widocznych konsekwencji psychologicznych, grała od sceny do sceny.
Role męskie stanowią w tym przedstawieniu jedynie tło dla gier damskich wokół Płatonowa. Pomysłowo skonstruowali sylwetki swoich bohaterów Kazimierz Wichniarz jako stale podpity pułkownik Trylecki, Marcin Sławiński - skłonny do moralizatorstwa Mikołaj, Jan Ciecierski - tępawy woźny sądowy. Za zupełne nieporozumienie stylistyczne (nawet w tej wodewilowej konwencji przedstawienia) należy uznać ujęcie przez Andrzeja Malca roii gogusiowatego Cyryla. To już nie był wodewil, raczej "Cnotliwa Zuzanna"!
Scenografia Zaniewskiej i Chwedczuka spełniała rolę wynikającą z nadrzędnych założeń inscenizacji: była pełna oddechu, w zestawieniu barw i elementów przestrzennych kryło się wiele dowcipu, godnego odnotowania.