Artykuły

Nie jest tak jak dawniej

- Coraz częściej odmóżdżoną widownię zabawiają odmóżdżeni artyści. Teraz każda łachudra wszędzie zda, jak nie normalnie, to zaocznie, jak nie zaocznie, to za pieniądze - mówi JAN NOWICKI.

Rozmowa z Janem Nowickim [na zdjęciu], aktorem teatralnym i filmowym.

Nigdy nie ukrywał pan, że lubi kobiety. Mimo to od 30 lat jesteście z Martą Meszaros udaną parą. Jak to możliwe?

- Nasz związek z Martą utrzymał się dzięki jej niesłychanemu uporowi i ogromnej mądrości. To bardzo inteligentna, cierpliwa i doświadczona kobieta. Mnie wydawało się parszywe, że jak będziemy razem, zaraz pojawią się komentarze: Sypia z nią, żeby u niej grać. W rzeczywistości ona do niczego nie była mi potrzebna, bo na brak propozycji nie narzekałem. Powiem więcej: odbierała mi czas. Dlatego sprytnie znalazłem sobie inną kobitkę, bo pomyślałem: co się będę z reżyserką mordował. Ale to wcale nie zniechęciło Marty. Wszędzie potrafiła mnie znaleźć. Nawet jak spałem pod krzakiem na Mazurach. Nigdy się na mnie nie gniewała. Kiedyś zniknąłem jej na pół roku. Jak wróciłem, nie zapytała nawet, gdzie byłem. W końcu po miesiącu sam nie wytrzymałem i mówię: Czemu mnie nie pytasz, gdzie byłem? A ona na to: Słoneczko - bo tak do mnie mówi - widocznie jak gdzieś byłeś, to miałeś powody. Wtedy już wiedziałem, że takiej kobiety się nie zostawia.

A podobała się panu?

- Jak zobaczyłem Martę pierwszy raz, wyglądała bardzo dziwnie: duży nos, wszystko jakieś pokraczne. Zresztą tymi uwagami dzieliłem się z nią, żeby nie było między nami tajemnic. Ale potem zacząłem się jej przyglądać i zobaczyłem, że ma najzgrabniejsze nogi świata, przepiękne kolana, cudownie delikatne kostki, ręce, którymi pięknie porusza. I zacząłem ją odkrywać. To jest największy skarb znaleźć w kobiecie coś, czego nie widzi reszta i pokochać ją za to, co jest tylko naszą wspólną tajemnicą. Ja strasznie nie lubię obiektywnie pięknych kobiet, bo one zatracają płeć. Przypominają mi flaszkę, laskę, konia i nie nadają się do miłości. Nieraz ludzie pytają mnie, czy lubię blondynki czy brunetki. To jest najgłupsze pytanie świata. Jeżeli jest fajna dziewczyna, to dla mnie może być ryża. Najważniejsze, że ma to coś, co można w niej odkryć. Jak się zorientowałem nagle, że Martę pokochałem, to się strasznie zdziwiłem i w zasadzie dziwię się do tej pory. Powiem więcej: ja ją kocham coraz bardziej. Bo czym jest starsza, tym bardziej mi bliska. Wzrusza mnie na przykład jej wychodzenie z samochodu, bo ma pewne z tym problemy. Robi to tak śmiesznie, nieporadnie. A potem mówi do mnie: No zobacz, znowu się uderzyłam w kolano. To chyba jest starość jakaś.

William Wharton tłumaczył kiedyś córce, że miłość jest kombinacją podziwu, szacunku i namiętności. Jeżeli żywe jest choć jedno z tych uczuć, to dobrze. Jeśli dwa, to może nie jest to mistrzostwo świata, ale blisko. Ale jeżeli wszystkie trzy, to śmierć jest niepotrzebna, bo trafiło się za życia do nieba. Zgadza się pan z nim?

- Definicji miłości jest wiele. Jak przeglądam swój życiorys męski, zawsze interesowały mnie kobiety, przy których przeczuwałem, że beze mnie dałyby sobie znakomicie radę. Wziąć sierotkę, którą trzeba wlec przez cale życie za uszy, bo nie umie sama oddychać, zarabiać, książki przeczytać i wisi na facecie, dając mu tylko płeć - to jest stanowczo za mało. Kobieta musi mieć kawałek charakteru. Bo wtedy jest to stosunek partnerski i rozwijający.

ŁAGODNY WYROK ŚMIERCI

Skończył pan 65 lat i przyznał, że niekiedy zastanawia się, czy warto jeszcze plombę w zębie wymieniać. Z drugiej strony nadal ma pan wiele pasji: pisanie felietonów, piosenek, ciągle pan gra.

- Przyznam się, że to jest pierwsza data, która zrobiła na mnie wrażenie. Dlatego, że to taki łagodny wyrok śmierci, czy się człowiekowi podoba czy nie. Na przykład idę do teatru, a tam jedna z pań cieplutkim głosikiem - nawiasem mówiąc, Drobina się nazywa - mówi do mnie: Panie Janie, zna pan pesel syna i adres? Bo mam tu coś dla pana do wypełnienia, żebyśmy wiedzieli, na wypadek śmierci, komu mamy wysłać te parę groszy z teatru. Franca jedna, powinna wiedzieć, że niezbadane są wyroki boskie i za dwa lata może się okazać, że ma guza macicy. A ona już mnie leciuteńko wysyła na tamten świat. Fakt faktem, miała trochę racji, bo nie ma co gadać, zbliża się finał. Zupełnie inaczej do wieku podchodzi Marta. Ma 72 lata, a planów na kolejne sto. Ale tak w ogóle, to ja bardzo lubię starych ludzi. Urządzam ogniska u siebie na wsi i jedyni, którzy umieją się bawić - śpiewają, mówią wiersze, piją wódkę - to są ludzie starzy, łysi, bezzębni. Młodzi tylko ciągle jakieś SMS-y wysyłają, patrzą tępo w ogień i piją piwo. A widziała pani, gdzie trzymają te komórki? Na narządach rodnych! Cały czas grzebią między nogami. Mnie się wydaje, że w ten sposób zastępują sobie życie płciowe. Żyjemy w ogłupiających czasach. A spotkać młodego inteligentnego, oczytanego człowieka, to tak jak znaleźć igłę w stogu siana. Pytam kiedyś jedną studentkę rusycystyki, która zdała właśnie na Uniwersytet Jagielloński, ile sztuk napisał Czechow. Spocona wymieniła mi dwie. A jak spytałem o Brodskiego, to stwierdziła, że tego nie brali w szkole, a skończyła renomowane liceum we Włocławku. To groza. Teraz każda łachudra wszędzie zda, jak nie normalnie, to zaocznie, jak nie zaocznie, to za pieniądze.

SMRÓD KORYT

Za co Kujawiak, z małej wioski Kowal, pokochał Kraków?

- Do Krakowa trafiłem przypadkiem. Wywalili mnie ze szkoły teatralnej w Łodzi, bo wtedy wydawało mi się, że aktor to ktoś, kto ma piękne kobiety, gra w karty i pije wódkę. Musiałem przeżyć trzy lata gehenny łącznie z pracą w kopalni, żeby zmienić orientację. Do szkoły teatralnej w Krakowie przyjęli mnie z pewnymi oporami. Na drugim roku zorientowałem się jednak, że to jest fantastyczny zawód i zacząłem wtedy studiować sam ze sobą. Już nie dla stopni. To był bardzo poważny czas w moim życiu. Po czterech latach byłem dziekanem. Zostałem w Krakowie, bo jaki był wybór między teatrem, w którym reżyserowali Konrad Swinarski, Jerzy Jarocki i Andrzej Wajda? W latach 70. i 80. to był jeden z najlepszych teatrów świata. Ponadto gdzie można mieszkać poza Krakowem? Chyba tylko w Kowalu.

A za co pan tak bardzo nie lubi Warszawy?

- Bo to tylko duża mazowiecka wieś, pełna agresji, niekulturalnych kelnerów, chamskich taksówkarzy, brzydkiej architektury i smrodu koryt, które są w pobliżu. To straszne, że nie mamy stolicy kulturalnej i architektonicznej. Bo jakie to jest marzenie, pójść do Teatru Powszechnego, gdzie Janda kłóci się ze Szczepkowską, grają dwu-, trzyosobowe sztuki, żeby jeździć w teren i zarabiać pieniądze. To nie jest teatr repertuarowy. Poza tym to jest brzydkie miasto. Nawet starówka jest podejrzana, bo złożona sztucznie po wojnie. Tam ludzie nie mają fantazji, nie ma życia towarzyskiego. W dodatku na pieniądze mówią siano, hajc. Okropne!

Wróćmy więc do Krakowa. Kazimierz Wyka mawiał, że Kraków to suka, która rodzi udane szczenięta. Który krakus jest panu najbliższy?

- Piotr Skrzynecki, do którego przez cztery lata pisałem do nieba, po jego śmierci. Musiałem skończyć, dlatego że przestałem tęsknić, a zacząłem profesjonalnie pamiętać. To był bardzo śmieszny i mądry człowiek. Mieliśmy podobne poczucie humoru. Idziemy na przykład kiedyś przez Budapeszt i widzimy starszą kobietę tak zgarbioną, że głowę ma prawie przy chodniku. Mówię: Zobacz pan, jaka biedna. Nieba nie widzi. A on na to: Wystarczy jej nogę podłożyć. Bardzo mi go brakuje. Teraz w Krakowie nie ma już takich przyjaźni. Może dlatego, że ludzie nie spotykają się jak kiedyś. Nie mają czasu wódki spokojnie się napić.

Nawet w Krakowie?!

- No, oczywiście, u nas jest lepiej, bo jak usiądziemy w Vis a Vis, to taka knajpka koło Piwnicy pod Baranami, to potrafimy przesiedzieć osiem godzin. Ale nie jest tak jak dawniej, że człowiek nie wracał ileś dni do domu.

PIĄTA PORA ROKU

A do kina pan chodzi? Co pan sądzi o polskim kinie?

- Ja w ogóle mało oglądam. Bo coraz częściej odmóżdżoną widownię zabawiają odmóżdżeni artyści. Zamiast chodzić do kina czy teatru, lepiej pospacerować po lesie. Najwspanialszą rzeczą, jaka nas otacza, jest przyroda. Do dramaturgii, jaką potrafimy dostrzec w czasie sztormu, nie dorośnie żaden utwór muzyczny czy sztuka. Dla mnie szczególny czar mają pory roku. Nawet niedawno wymyśliłem sobie piątą. Chciałbym, żeby między jesienią i zimą nastąpiła suma, bo u nas te zimy bardzo często byle jak się zaczynają, a jesienie do dupy się kończą.

Po pory roku jeździ pan do Kowala?

- Tak. W Krakowie ich nie widzę, bo bez przerwy siedzę w teatrze albo w jakichś barach, coś piszę - i do cholery - nie mam kontaktu z ziemią. Dlatego wybudowałem dom w Kowalu i zamierzam się tam kiedyś przenieść. Na razie jeżdżę tam po zdrowy rozsądek, po normalność. Ja zresztą nigdy się stamtąd nie wyprowadziłem. Bo uważam, że najważniejsze jest miejsce urodzenia i miejsce śmierci. Cała reszta: kobiety, pejzaże, oceany - to tylko tęcza, której początek ma miejsce w Kowalu i tam znajduje się jej koniec.

Dziękuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji