Artykuły

Poskromienie Kacyka

Zdzisław Skowroński i Józef Słotwiński dla określenia rodzaju dramatycznego swojej najnowszej, wystawionej na scenie Państwowego Teatru Powszechnego w Warszawie sztuki uznali za najodpowiedniejszy dość sztucznie brzmiący termin "komedio-farsa". "Imieniny pana dyrektora" są w istocie rzeczy farsą o ostrych akcentach aktualnej satyry, czyli - krótko mówiąc - farsą satyryczną. Porównując ten utwór z popularnym w swoim czasie, wodewilem "Dwa tygodnie w Raju", stwierdzamy niewątpliwy rozwój pisarskiego warsztatu, spółki autorskiej. Skowroński i Słotwiński, nie zatracając prostoty i bezpośredniości swych środków dramaturgicznych umieli asortyment ich wzbogacić i przy pomocy tych nieskomplikowanych środków zrealizować ciekawsze, ambitniejsze zamierzenia tematyczne, aczkolwiek i drugi ich utwór trudno byłoby uznać za wybitne artystyczne osiągnięcie. Jest to sztuka w dobrym znaczeniu popularna, przeznaczona nie dla stosunkowo jeszcze szczupłego grona czytelników literackich polemik, lecz naprawdę dla szerokich mas publiczności teatralnej. Zapewne, nie ma w niej odkrywczości i zaskakujących efektów, nie ma różnych smaków i smaczków (niekiedy pikantnych, niekiedy tylko snobistycznych, a prawie zawsze zimnych i wyrachowanych), nie ma formalnej, rzemieślniczej raczej, wirtuozerii - jest za to szczerość, serdeczność, jest zdrowy humor i wesoły śmiech wywodzący się z tradycji polskiej lekkiej komedii, choćby miały ją w tym wypadku reprezentować nie tylko sztuki Bałuckiego, ale i krotochwile Przybylskiego, Ruszkowskiego czy Abrahamowicza i choćby obok udanych "chwytów" i dowcipów trafiały się w "komediofarsie" i mniej wybredne. Połączenie elementów tradycyjnego humoru polskiej krotochwili z motywami ciętej satyry politycznej wydaje mi się godnym uwagi sukcesem dramatopisarskim autorów "Imienin pana dyrektora". Słyszałem opinię, że sztuka Skowrońskiego i Słotwińskiego jest o dobrych parę lat spóźniona, "gdyż takich dyrektorów na pewno już u nas nie ma". Moim zdaniem, nie jest ważne, czy tacy właśnie dyrektorzy w rzeczywistości istnieją. To nie jest chyba ważne z tej prostej przyczyny, iż przywilejem i obowiązkiem satyry jest zagęszczenie barw. Po to, aby kogoś ośmieszyć, trzeba go uczynić niepodobnym do otoczenia, bo śmiech nie jest przecież niczym innym jak reakcją na n i e z w y k ł o ś ć jakiejś postaci, jej zachowania się czy sytuacji, w której się znalazła. Dlatego też typowa postać może być ośmieszona przez nadanie jej cech, zgoła nieprawdopodobnych lub też przez postawienie jej w nadzwyczajnej, zupełnie nietypowej sytuacji. Satyryczna farsa Skowrońskiego i Słotwińskiego wyśmiewa dygnitarstwo i karierowiczostwo, pustosłowie i sloganiarstwo, kumoterstwo i lizusostwo, czyli rożne przejawy społecznego szkodnictwa, wyśmiewa je z humorem i prawie zawsze dowcipnie, a więc na ogół skutecznie - i przez to jest politycznie celna, potrzebna i pożyteczna. Nie znaczy to jednak byśmy - zachowując swój ogólny dodatni sąd o sztuce - mieli przymykać oczy na błędy i potknięcia, których autorzy "Imienin pana dyrektora" w przeprowadzeniu głównej intrygi i przy budowie poszczególnych sytuacji, jak również w rysunku postaci bynajmniej nie uniknęli. A więc - zawiązanie akcji jest zręczne i cały pierwszy akt odznacza się przejrzystą i zwartą konstrukcją. Ale już w drugim akcie występują dłużyzny i "wata"; szczególnie nużąca jest scena dyktowania życiorysu. Wydaje mi się, że motyw życiorysu, zbyt już naiwny i mało - również w sensie satyrycznym - przekonujący, mogliby autorzy bez szkody dla całości usunąć. Nie wpływa on przecież absolutnie na dalszy rozwój wypadków, chociaż naczelny dyrektor w trzecim akcie daje do zrozumienia, że zdążył (kiedy?) curiculum vitae swego niefortunnego pupila przeczytać. W ostatnim akcie satyryczne ostrze sztuki ulega znacznemu przytępieniu, natomiast jedna ograna sytuacyjka farsowa goni drugą. Zaciekłe boje toczą autorzy z narzucającą się im na każdym kroku łatwizną farsowych rozwiązań sytuacyjnych. Niekiedy też, obok różnych krotochwilnych scenek z długimi brodami (qui pro quo z projektowanym małżeństwem inżyniera Rachwała, "kapela" pod oknami solenizanta, przypalone indyki itp.), udaje im się - przy zastosowaniu systemu: "a właśnie będzie na odwrót" - zgotować publiczności niespodziankę. Oczekujemy na przykład, że małżonka dyrektora (Eugenia Podborówna) będzie błagała inspektorów, by nie szkodzili mu w jego karierze, a ona błaga ich o przyczynienie się do zwolnienia męża z wysokiego stanowiska, do którego nie dorósł.

Już się obawiamy, że obaj inspektorzy będą "pozytywni bez skazy", a jeden z nich okazuje się erotomanem, w dodatku niedbałym urzędnikiem. Przez chwilę nie wiemy, czy "Januszek" (naczelny dyrektor) przyjechał po kumotersku bronić swego szkolnego kolegi, czy też udzielić mu dymisji - i oddychamy z ulgą, kiedy to robi. Nawet "bikiniarz", kuzynek pana dyrektora - ten, co to poluje na pół etatu, bo chce przeskoczyć przez etap socjalizmu i od razu znaleźć się w komunizmie, gdzie wszyscy będą pracować dwa razy mniej - nie jest pozbawiony pewnej inwencji, o czym świadczy na przykład towarzyski rekonesans związany z usiłowaną sprzedażą ściennego zegara. Wcale nie uważam, by Jerzy Tkaczyk postępował niesłusznie, grając swego Poldka na sztywno i na ponuro. Wprost przeciwnie: osiąga w ten sposób efekt komiczny znacznie większy od tego, jaki sprawiłby robieniem z siebie "przepisowego" bażanta.

Sądzę zresztą, że jest to jedna z reżyserskich sugestii Karola Borowskiego. Druga połowa spółki autorskiej, sprawująca godność kierownika literackiego Państwowego Teatru Powszechnego, dobrze wiedziała, komu powierzyć płód (połowiczny) swego ducha. Wytrawny reżyser nie poskąpił pracy i kunsztu stałemu współpracownikowi Teatru. Posunął się w swojej uprzejmości tak daleko, że nie tylko nadał spektaklowi brawurowe tempo (jedyny wyjątek - owa, wspomniana już, scena pisania życiorysu), znalazł najtrafniejsze ujęcia sytuacyjne i nie utopił w rozpasanych falach humoru żadnego ostrego konturu satyrycznego - ale pozwolił nadto Zygmuntowi Wojdanowi ucharakteryzować się na dyrektora Teatru, którym, jak wiadomo, jest nie kto inny jak reżyser komedii. Wspaniałomyślność tym bardziej godna podziwu, że Wojdan gra obrzydliwego lizusa urzędasa, niejakiego Hipolita Dobka (pardon: D o b e k a ! ) naczelnika wydziału. Jak potrafił pogodzić moralny profil tej kreatury z charakterystycznymi rysami i gestami swego inspiratora - to już tajemnica jego twórczego warsztatu.

Chytrość Słotwińskiego przejawiła się również w tym, że upatrzył sobie na odtwórcę poskromionego kacyka - Tadeusza Chmielewskiego (w tym miejscu "zdradzimy tajemnicę": "Imieniny pana dyrektora powstały" w ramach ostatniego zamkniętego konkursu na sztukę współczesną - i autorzy od samego początku powiązani byli z Państwowym Teatrem Powszechnym). Kreacja ta na długo pozostanie w pamięci warszawskiej widowni. Uosobienie wszystkich dziesięciu plag dygnitarskich - a zarazem żywy człowiek. Wstrętny szkodnik, obłudny frazesowicz, tępak, karierowicz, sodowiarz, tyran i egoista - a jednocześnie szarmancki (dla niektórych) szef i kochający tatuś. Obleśny "kaczorek i dobroduszny pantoflarz. Przede wszystkim zaś - chodząca "bomba śmiechu" w każdym szczególe mimicznym, w każdym ruchu i w każdym słowie. Właściwa Chmielewskiemu tendencja do farsowej przesady okazała się mu w tym wypadku jedynie pomocna. Stworzył świetną sylwetkę satyryczną, a choć był, rzecz jasna, figurą w zasadzie nieprawdopodobną - wierzyliśmy, patrząc na niego, że jest istotnie dyrektorem jakiejś instytucji, i to takim właśnie, a nie innym. W jedno tylko nie mogliśmy uwierzyć i - przyznać trzeba, że Chmielewski wcale się o to nie starał: że mógł być kiedyś sumiennym pracownikiem i dobrym fachowcem.

Klasie Chmielewskiego nie dorównał niestety nikt z pozostałych wykonawców, choć wszyscy czynili w tym kierunku starania. Ale też żadna z figur farsy nie udała się autorom w tym stopniu, co postać głównego bohatera. Niektóre z tych figur cechuje komizm mechaniczny, nie najlepszego gatunku (np. mówią z kresowym akcentem), inne są w ogóle le vis comica pozbawione. I tak np. zdolny aktor Mikołaj Wołyńczyk, jako zbyt już staroświecki i nieprzyjemnie uniżony woźny Więckowski, nie mógł wykrzesać z niedwuznacznego autorskiego tekstu niczego zabawnego, czy bodaj ekscytującego. W podobnej sytuacji znalazła się znaczna część aktorów, z tym większą satysfakcją trzeba stwierdzić, że - poza tymi, których już poprzednio wymieniłem z nazwiska - Tadeusz Bartosik stworzył udaną postać inżyniera-wynalazcy i amanta, a epizodyczną sylwetkę starego, zahukanego urzędnika z sercem narysował Józef Zejdowski. Oczywiście jest jednak, że całość przedstawienia utrzymuje w ryzach energiczna batuta doświadczonego reżysera.

Scenograf Romuald Nowicki miał w trzecim akcie sposobność wykazania swego zamysłu humoru w doborze umeblowania i rożnych strasznomieszczańskich drobiazgów zdobiących domowe ognisko pana dyrektora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji