Artykuły

Peer Gynt

"Peer Gynt" Ibsena zadebiutował na warszawskich scenach MACIEJ PRUS, reżyser należący do tej grupy dwudziestolatków, która rokuje jak najlepsze nadzieje. Oto więc kolejna zmiana w szeregach naszych reżyserów. Prus ma już za sobą szereg spektakli realizowanych na pozastołecznych scenach, które zwróciły na siebie uwagę. Między innymi bardzo ciekawego. "Jana Macieja Karola Wścieklicę", Witkacego, bardzo ciekawe przedstawienie pokazane przez Teatr Bałtycki z Koszalina na ubiegłorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych.

Wystawiony przez niego w Teatrze Ateneum "Peer Gynt" jeszcze raz potwierdza opinię, że przybył naszemu teatrowi reżyser o niebanalnej indywidualności i... dużej odwadze. Próba realizacji tego "poematu dramatycznego" na pierwszy rzut oka wydaje się decyzją samobójczą. Nie bez kozery przecież rzecz ta bywa grywana rzadziej niż jakakolwiek ze sztuk Ibsena. W Warszawie "Peer Gynt" wszedł na scenę tylko raz, w 1917 r.

"Peer Gynt" napisany w 1867 r. mimo wszelkich komplementów i porównywania do i "Don Kichota" czy "Fausta", mimo początkowych sukcesów scenicznych, był dziełem martwo urodzonym. Neoromantyczna konwencja, niezbyt szczęśliwy "symbolizm" i co ważniejsze - niemała porcja naiwności i nieporadności nieporadności autorskich (skądinąd zaskakująca u twórcy trzydziestodziewięcioletniego, mającego już za sobą wcale pokaźny dorobek) i przesądziły los tego utworu. A i przy tym wszystkim jest w "Peer Gyncie" i sporo wielkiego Ibsena z jego, jak pisze Grzymała-Siedlecki, potrzebą "istnienia w nieskrępowanej niczym wolności indywidualnej, życia poza nawykiem pojęć, poza przepisem, poza zmysłem instytucjonalizmu". Ibsena - bezkompromisowo broniącego tolerancji przed obyczajowymi inkwizytorami i obyczajowymi cenzorami.

W całości Ibsenowski "poemat dramatyczny" jest chyba dzisiaj niemożliwy do pokazania na scenie. Maciej Prus zrobił z "Peer Gynta" coś w rodzaju "wyciągu", ekstraktu. Z długich, rozwichrzonych pięciu aktów wypreparował dwa krótkie. Skracał poszczególne sceny, usunął wycieczki w świat romantycznej baśni. Racjonalizował i kondensował. Jest to Ibsen odświeżony nie do poznania i być może zwolennicy wierności ad litteram będą Prusowi mieli za złe te zabiegi. Ale, jak się wydaje, Prus nie fałszuje Ibsena w tym, co dla "Peer Gynta" najistotniejsze.

Przedstawienie utrzymane jest w tonacji czerni i bieli. Czarno-białe są dekoracje WOJCIECHA KRAKOWSKIEGO i takież kostiumy. To świetne tło dla norweskiej sagi o Peer Gyncie - Everymanie i Fauście XIX wieku. Nadmierna wyobraźnia, nie poskromiona ambicja, brak charakteru i skłonność do fanfaronady - oto Peer Gynt. Shaw, zapalony propagator Ibsena i ibsenizmu, nazywa go po prostu łotrzykiem "którego celem jest osiągnięcie pełni osobowości przez całkowite poddanie się własnej woli". Peer Gynt nie tylko chce być Panem Samego Siebie. Roją mu się marzenia o panowaniu nad innymi, chce być królem, chce "carować". Królowanie zmienia się wśród kolei losu w handel Murzynami, przedmiotami kultów religijnych, alkoholem, wszystkim co wpadnie w ręce. Pan Samego Siebie u końca życia powraca do rodzinnej wsi jako całkowity bankrut. Nie tylko nie panował nad własnym losem - powrócił spustoszony moralnie. Odlewacz Guzików jego, który nie był ani dobry ani zły, nie pośle ani do piekła ani do nieba - po prostu przetopi w tyglu, do którego wrzuca wszelaką przeciętność. Ratuje Peer Gynta miłość Solwejgi. Czekała na niego całe życic, w jej oczach nie jest starcem, nie jest człowiekiem, który przegrał, zmarnował wszystkie swoje możliwości, który żył w świecie nie sprawdzonych fikcji, któremu słowa-hasła, słowa-fetysze zastępowały wysiłek działania, trud podejmowania moralnych decyzji.

Maciej Prus surowo zarysowany schemat biografii Peer Gynta obudowuje tymi elementami z filozoficznej warstwy utworu, które korespondują z dniem dzisiejszym. Ibsen żądający weryfikacji etycznych walorów każdego czynu jego konkretnym fizycznym efektem i oceny moralnej wartości myśli czy idei ich realizacją - bliski jest doświadczeniu naszej epoki, w której tak często piękno głoszonych haseł jest w całkowitym rozbracie ze skutkami, jakie niesie wprowadzenie ich w życie.

Przedstawienie Prusa jest znakomicie zmontowane, maksymalnie zdyscyplinowane, pozbawione teatralnych ozdobników, zintelektualizowane, surowe. To naprawdę przykład pięknej reżyserskiej roboty.

Równie oszczędne są dekoracje W. Krakowskiego. Wspomniałam już o braku koloru, a raczej monochromatycznej gamie kolorystycznej zastosowanej i do dekoracji, i do kostiumów. Scenę zamyka czarno-białe panneaux, poza tym - w pierwszych scenach i w scenie ostatniej jedynym sprzętem jest zwykły chłopski wóz, na początku drugiego aktu: stół-podium ze zwykłych, ledwie oheblowanych, desek, spełniający wielorakie funkcje. Ta prosta, pozornie mało efektowna scenografia dobrze służy spektaklowi, jego atmosferze. Jedną z najlepszych scen przedstawienia jest taniec parobków i dziewuch na chłopskim weselu. Jakież to dalekie od sielskich rodzajowych obrazków, tak często nam w teatrze serwowanych. Przygotowała ten taniec WANDA SZCZUKA znająca Norwegię i jej folklor. Ale nie jest to folklorystyczna scenka, lecz coś w rodzaju skrótu, skondensowanej wizji wiejskiego wesela, w której witalność i radość, nakładają się na agresywne pijackie zamroczenie. Aktorzy tańcząc wystukują rytm (bez muzyki) ten "podkład dźwiękowy" wzbogacony został przez "sapanie" (nie wiem jak te dźwięki nazwać), syczenie i tym podobne odgłosy. Ze znakomitym efektem!

ROMAN WILHELMI gra Peer Gynta na jednym tonie - trochę podfałszowanego romantyzmu. Wydaje się, że mimo zamierzonej (chyba) ironii jest w jego grze zbyt wiele ekspresyjności, która kłóci się ze zdyscyplinowaną całością przedstawienia. Okrojenie tekstu utrudniło mu sytuację, zmusiło do błyskawicznego przerzucania się z nastroju w nastrój, wręcz do ekwilibrystyki. Może ekwilibrystyka - to byłoby nadto, ale trochę więcej elastyczności, zróżnicowania tonu, trochę autoironii, której Peer Gynt nie jest pozbawiony, bardzo by się przydało.

Doskonale wypadli w roli pensjonariuszy domu wariatów (w roli uczestników wesela również) BOGDAN BAER, MARIAN RUŁKA i ANDRZEJ SEWERYN - są z ducha tego przedstawienia. Odlewacza Guzików gra z wielką kulturą MARIAN KOCINIAK. A teraz można by już spokojnie przepisać cały afisz, przedstawienie bowiem, dobrze obsadzone, jest w całości interesująco grane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji