Artykuły

Peer Gynt

Jednym z paradoksów powojennego teatru polskiego jest pokazywanie Ibsena jedynie przez jego późniejsze dramaty, sztuki społeczne czy też obyczajowo-społeczne (przede wszystkim ogrywana "Nora", poza tym "Hedda Gabler". "Dzika kaczka", rzadziej "Podpory społeczeństwa", "Wróg ludu", "Kosmersholm" czy "Budowniczy Solness") z zupełnym pominięciem jego wcześniejszych ale w pełni dojrzałych wielkich dramatów historiozoficznych i filozoficznych. Nie gra się nie tylko jego znaczącego dzieła "Brand", w którym najpełniej wypowiedział się ten wielki, bezkompromisowy moralista o pokroju i ambicjach proroka (co znajduje swój autoironiczny wyraz w "Peer Gyncie") czy też drugiego wybitnego dzieła "Cezar i Galilejczyk" - ale nie gra się również "Peer Gynta", rozsławionego przez suitę Griega o tym samym tytule. "Peer Gynt" również i u nas kojarzy się przede wszystkim z "Tańcem Anitry", "Śmiercią Azy", "Pieśnią Solwejgi" czy "W grocie króla gór" - poszczególnymi częściami Griegowskiej suity, która weszła do tzw. żelaznego repertuaru muzyki popularnej. Wojenne i powojenne pokolenie nie zna zupełnie tej sztuki Ibsena, która inspirowała Griega; ale i wśród starszych niewielu widziało ją na scenie (nie wyłączając Waszego sprawozdawcy teatralnego). W Warszawie np. sztuka ta nie była grana od przeszło pół wieku. Po wojnie wystawił ją jedynie objazdowy Teatr Ziemi Krakowskiej i w Tarnowie. W setną rocznicę powstania dzieła ukazał się w druku jego nowy przekład, obecnie zaś z drugą warszawską premiera wystąpił Teatr im. Jaracza "Ateneum". I chwała tłumaczowi, chwała teatrowi, że włączyli to dzieło do naszej współczesności - oby już na trwałe.

Nazywa się niekiedy "Peer Gynta" skandynawskim "Faustem". Nie jest też przypadkiem, że tłumaczył go u nas twórca "Marchołta grubego a sprośnego" Jan Kasprowicz. Ten wielki dramat fałszywego tropu w pogoni za wartościami urojonymi, dramat zmarnowanego dramat nieubłaganego przemijania czasu, dramat ślepoty na wartości istotne, dramat pychy i egotyzmu, stanowiący jakaś ironiczną, przekorną i gorzką replikę do wspomnianego już "Branda" z jego maksymalizmem i patosem moralnym - został pokazany przez młodego reżysera Macieja Prusa w dużej kondensacji (znaczne określenia tekstu, wyeliminowanie oraz łączenie niektórych postaci), z agresywną sugestywnością. Z taką właśnie agresywną sugestywnością gra Peer Gynta Roman Wilhelmi. Specyfika jego aktorstwa przesądziła o tym, że najlepszy jest w scenach ukazujących Peer Gynta u szczytu powodzenia, kiedy brutalnością, wyzywającym egoizmem i cynizmem - rzekomo w imię swego "ja" - chce zdławić w sobie romantyzm Peer Gynta z pierwszej sceny z Solwejgą. Ale ma również Wilhelmi przejmujące akcenty w scenach końcowych, kiedy już jako starzec wraca do rodzinnych stron nie tylko z pustą kieszenią ale z pustym sercem. I w tej właśnie czy przede wszystkim scenie zabrzmiała czysto i pięknie szlachetna tonacja aktorstwa Anny Seniuk w roli Solwejgi.

Reżyser połączył postać uwiedzionej przez Peer Gynta Ingrid z postacią Anitry (obie chyba tekstowo okrojone); gra je z temperamentem scenicznym Joanna Jędryka. Matkę Peera, Aasę, kreuje wzruszająco Barbara Rachwalska, tajemniczym, wieloznacznym (Los, Śmierć, Szatan - a poza tym jeszcze Kapitan statku). Odlewaczem guzików jest Marian Kociniak. Grają poza tym (w podwójnych rolach): J. Kociniak, A. Seweryn, M. Rułka, B. Baer. B. Bilewski. B. Ejmont i S. Libner.

Premierą "Peer Gynta" kończy "Ateneum" ambitny, arcyudany sezon 1969/70 jako najlepszy niewątpliwie w tym sezonie teatr warszawski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji