Artykuły

Powrót Peer Gynta

JEŚLI historyk teatru szukać będzie w przyszłości "dziesięciu sprawiedliwych" w okresie, rzekomego zresztą, schyłku tej sztuki, to na pewno zaliczyć mu do nich wypadnie Teatr "Ateneum". Wartość teatru mierzy się zawsze jego indywidualnością, nawet jeśli niektóre cechy tej indywidualności mogą wzbudzać sprzeciw. Teatr "Ateneum" im. Stefana Jaracza w Warszawie spiął dwa sezony przedstawieniem dramatu poetyckiego Henryka Ibsena "Peer Gynt". Decyzja niełatwa. "Peer Gynt" stawia bowiem współczesnemu reżyserowi wiele trudnych zadań, zaś nazwisko dramatopisarza narzuca ostrożność w zbyt swobodnym traktowaniu tekstu. Musi przecież reżyser ten tekst naginać do wymogów współczesnego teatru i widza, przezwyciężyć spiętrzające się fale słowa, poetycko już dziś wątpliwego. Ibsen przy tym odporny jest na wszelkie imitacje i niełatwo poddałby się na przykład "durrenmattowskiej" beztrosce w potraktowaniu głównych motywów jego sztuki. To wszystko sprawiło zapewne, że "Peer Gynt" doczekał się u nas tylko jednej inscenizacji, bardzo ciekawej zresztą reżysersko, zrealizowanej na scenie Teatru w Tarnowie przez Lidię Zamków w roku 1964. Towarzyszące tej sztuce dramaty - "Brand" i "Cesarz i Galilejczyk" nie doczekały się u nas realizacji po wojnie.

W warszawskim przedstawieniu "Peer Gynta", nie granego w stolicy od 50 lat, zaznaczyła się silnie specyfika aktorstwa tej sceny. Teatr "Ateneurn" zdobył przy okazji dodatkową zasługę otworzenia furtki w murze warszawskiej twierdzy teatralnej dla młodego reżysera, który ma za sobą kilka sukcesów (i porażek), ale który dał się poznać na scenach pozastołecznych jako interesująca indywidualność twórcza.

Maciej Prus dokonał w swojej inscenizacji kilku śmiałych zabiegów adaptacyjnych. Przypuszczam, że zjednoczą one przeciw niemu pedantów. Nie wszystkie te zabiegi są udane. Trochę szkoda istotnej dla kolorytu sztuki sceny z trollami, ale rozumiemy intencje reżysera, który nie chciał rozbijać surowej jedności przedstawienia.

Mimo tych cięć, czasem zaskakujących, otrzymaliśmy przedstawienie bardzo konsekwentne. Jego rytm, pulsujący bardzo nerwowym tętnem, konsekwentnie zmierza do wyciszenia sceny końcowej. Prus otwiera spektakl dynamiczną sceną pełną euforii i wybuchu wyobraźni młodego Peer Gynta, a kończącą się śmiercią Aasy - matki bohatera sztuki. I tu po raz pierwszy przesuwa się w tle milcząca sylwetka Odlewacza Guzików. W tej scenie na plan pierwszy wysuwa się też jeden z niewielu rekwizytów tego przedstawienia: zwykły chłopski wóz, a zarazem symbol wędrówki, przemijania krajobrazów, symbol odjazdów i powrotów, wyimaginowana kareta i łoże śmiertelne, otwierające i zamykające akcję "Peer Gynta". Ale życie składa się z epizodów niepowtarzalnych. Heraklitowska zasada towarzyszy nie tylko układowi akcji, ale narzuca swoistą dynamikę tworzeniu się postaci, a przede wszystkim roli głównej. Euforia zuchwałego samochwalstwa, niekontrolowanej wyobraźni, pełne określenie sylwetki bohatera już w pierwszym epizodzie pozbawionego prologu przedstawienia, to wszystko zostało świetnie wyrażone przez Romana Wilhelmiego, który przeobrażenia swojego bohatera powiązał z równie doskonałym zaznaczaniem jedności tej postaci. Jedności - ale nie monolitu. Peer Gynt z pierwszych scen to wprawdzie egotysta, próżniak i fantasta, ale fantasta zachowujący naiwną wiarę w realność swoich mrzonek. Lata doświadczeń i sukcesów odzierają kolejne warstwy z jego osobowości, tak jak on sam w szekspirowskiej scenie - w której wprawdzie rekwizyt jest bardziej powszedni: zwykła cebula zamiast czaszki Yorrica - symbolicznie odziera ze złudzeń swoją pustkę.

Rozumiem doskonale reżysera, dlaczego sceną zakończoną śmiercią Aasy rozpoczął przedstawienie. Teraz Peer Gynt jest sam, aż do pierwszego spotkania z Solwejgą i do jej pojawienia się w chacie wygnańca. Żyje w świecie prymitywnym i okrutnym, ale nie wyrafinowanym okrucieństwem cywilizacji. Okrucieństwo rówieśników z jego rodzinnej wsi jest bliskie nieświadomemu okrucieństwu przyrody. Wyraża to sugestywny, nie podtrzymany muzyką, taniec weselnych biesiadników, przybierający formy czajenia się myśliwego, hałaśliwości nagonki, zapowiedzi krwawych wiejskich bójek. Potem, śmieszny, ale autentyczny w swoich urojeniach Peer Gynt staje się cyniczną kukłą podpierająca się patosem.

Nieautentyczność zbiorowiska geszefciarzy, których gości bohater na swoim jachcie, zaznacza się przez specyficzny chwyt aktorski. Aktorzy świadomie parodiują swoje role (Bogusz Bilewski w roli Monsieur Balona, Bohdan Ejmont jako Herr von Eberkopf, Stanisław Libner - Master Cotton). Po słabym epizodzie z Anitrą następuje świetna scena w szpitalu wariatów, z doskonałą, choć epizodyczną rolą Bogdana Baera (Hussein, Człowiek-pióro). Autentyczność przeżywania urojonej rzeczywistości przez wariatów przeciwstawia reżyser wspomnianej już scenie uczty na jachcie, w której patos miesza się z zakłamaniem. I znów, jako akcent tła, obecność milczącego Odlewacza Guzików.

Reżyser rozprawił się bezceremonialnie z kalejdoskopowym układem przygód Peer Gynta. Postawił na sugestywność wybranych epizodów, a nie na ciągłość akcji, która tak pięknie Lidia Zamkow potraktowała jako ekspresjonistyczny film. Bo przecież nie perypetie Peer Gynta na obczyźnie były najważniejsze, ale pełna kompromitacja bohatera, bezlitosne wypalenie fałszu, załamanie się idei "bycia sobą" przeciw innym.

Surową, oszczędną pod względem reżyserskich efektów konstrukcję przedstawienia mocno potwierdzają dwubarwne, czarno-białe dekoracje Piotra Krakowskiego i świetnie podbudowujące charakterystykę postaci kostiumy. Uroda barw nie rozprasza uwagi, ale też powściągliwość scenografa nie wystudza przedstawienia, które przecież mówi o ostatecznym ocaleniu w miłości. Nie ma tu nic z sentymentalizmu, grożącego realizacjom tego dramatu. I wielka w tym zasługa ról kobiecych: Matki - Barbara Rachwalska i Solwejgi - Anna Seniuk.

Sukces reżysera wynika także i z tego, że Prus zrozumiał i wykorzystał specyfikę aktorstwa reprezentowanego przez zespół Teatru "Ateneum". Aktorstwo to wypowiada się przez silne akcentowanie, czasem pozornie zewnętrzne, przeżyć, cech charakteru, reakcji bohaterów, przy najpełniejszym odczuciu i zrozumieniu subtelności i prawdy ich pełnej psychiki. Nie ma w tym aktorstwie ani sztampy, ani oschłej rutyny, ani też prymitywizmu, oraz - co najważniejsze - monotonii. Każdy z występujących w przedstawieniu aktorów prezentuje swoja odrębną, wybitną indywidualność, składającą się na zbiorową indywidualność zespołu. Stąd wywodzi się wspaniałe wyczucie kontrastu, zderzenie, ale nie wykluczanie się typów kreacji. Narzuca się to wrażenie, gdy obserwujemy Wilhelmiego w roli tytułowej i Mariana Kociniaka jako Odlewacza Guzików, ekspresyjną, chwilami trochę powierzchowną interpretację postaci Ingrydy i Anitry przez Joannę Jędrykę i subtelną, ściszoną, oszczędną, ale sugestywną grę Anny Seniuk w roli Solwejgi, którą aktorka utrzymuje na jednym tonie oddania i zachwycenia, przemieniającego się w miłość nie podlegająca prawom czasu.

Pięknym, mądrym przedstawieniem zakończył ubiegły - i zarazem otworzył nowy - sezon Teatr "Ateneum".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji