Artykuły

Ukąszenie muszki owocówki

XXX Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu ocenia Jacek Sieradzki w Odrze.

W pierwszej scenie przedstawienia Christopha Marthalera "Die Fruchtfliege" [na zdjęciu] dwaj mężczyźni, stojąc naprzeciwko siebie i uważnie się słuchając, śpiewają na głosy starą, na pierwszy rzut ucha dziewiętnastowieczną pieśń. Fortepianowy akompaniament jest delikatny, nienatarczywy, głosy brzmią dyskretnie, mezza voce. Śpiew urywa się w pół taktu, światło gaśnie. Nad sceną wyświetla się napis: "Trzydzieści lat później". Światło się zapala. Pieśń wraca od urwanego dźwięku, jakby ktoś wznowił zatrzymane nagranie, wykonawcy pozostają w tych samych pozycjach. Chyba się postarzeli, mają siwe peruki, a może to tylko autosugestia? Płynie melodia, ta sama. Widownia się uśmiecha. Nie chichocze, nie parska głośnym rechotem. Uśmiecha się, wolno sądzić, z aprobatą.

"Muszkę owocówkę" z berlińskiej Volksbühne am Rosa-Luxemburg-Platz przywieziono do Wrocławia na jubileuszowy, trzydziesty Przegląd Piosenki Aktorskiej jako prezentację dzieła jednego z najoryginalniejszych i najwyżej cenionych inscenizatorów z pogranicza teatru i muzyki. Jego spektakle wzbudzały dotąd zazwyczaj kontrowersje czy protesty. Ten spektakl to "Marthaler light", jak powiedzieliby młodzi ludzie; niezaczepny, pozbawiony złośliwości. Przyjazny, bawiący się opowieścią o licznych rodzajach miłości prowadzoną za pomocą pieśni, arii operowych, tudzież fragmentów badań życia seksualnego muszek owocówek. Nie chodzi o nic poza żartem, kpiną z ludzkiej nieforemności, niezgrabności i nieporadności oraz poza wyprawianiem najdzikszych, wyrafinowanych swawoli ze starą muzyką: transponowaniern jej w nieoczekiwane rejestry, powierzaniem groteskowym wykonawcom, podmienianiem akompaniamentu, łączeniem Pucciniego z przebojami pop itp.

Zapytałem Konrada Imielę, co by zrobił z reżyserem nazwiskiem Krzysiek Martalerski, który by przyszedł do niego z podobną koncepcją: siedzą trzy jak anioł dzieweczki i śpiewają "Prząśniczkę". Blackout, po czym te same trzy, już siwe panie dalej piłują Moniuszkę jakby nigdy nic - przy czym nie ośmiesza się ani nie karykaturuje pieśni; źródłem komizmu jest sama sytuacja. Szef Przeglądu przekonująco odegrał żywiołowe zainteresowanie pomysłem. Co jednak nie dało mojej podejrzliwej naturze pełni wiary, czy gdyby przyszło co do czego, jakiś głos nie jąłby mu sączyć wątpliwości, po co galwanizować takie ramoty. Czy ktoś pamięta jeszcze "Śpiewnik domowy"?

Zgoda, pewnie mało kto pamięta. Typ naszej kultury, czy - tfu, przeklęte słowo - erudycji muzycznej ma się nader mizernie w stosunku do wykształcenia sąsiadów i z lewa, i z prawa (kraje bałtyckie), i z góry (Skandynawia). Co, nawiasem mówiąc, mocno redukuje odbiór "Muszki owocówki", albowiem u Marthalera jednym ze źródeł frajdy jest rozpoznawanie cytatów z Verdiego, Pucciniego, Mozarta, Wagnera i Lloyd Webbera wtrynionych w najdziwaczniejsze konteksty. Kto nie kojarzy sławnych taktów, musi się kontentować prostszymi dowcipami: ktoś jest za gruby, ktoś inny nie umie tańczyć lub płoszy się jak niewinna panienka. Aliści nie ma się czym frasować, ponieważ wymagające erudycji przyjemności odbioru dawno już u nas oprawiono w ramki pogardy: wzięto za staroć i nudziarstwo. Podczas tegorocznego Przeglądu nieustannie latały w powietrzu tego typu obelgi; w kuluarach na okrągło roztrząsano czyjeś grzmiące ataki, ile można słuchać tego Brela, Weilla, Przybory, Młynarskiego. Słabo przebijała się oczywista replika, że można, owszem w kółko, byle wykonanie było świeże i wartościowe, bo na porównywaniu nowych interpretacji starych standardów ufundowana jest lwia część wszelkiej sztuki. Oczywiście jeśli nie zakładać z góry, że całą przeszłość skreślamy z obszaru zainteresowań w punkcie wyjścia.

A tak dzieje się dziś niestety często, bynajmniej nie przede wszystkim na terytorium piosenki aktorskiej. Nie bez rozczulenia śledziłem ostatnio zamaszystą dyskusję o nowym pokoleniu reżyserów teatralnych. Kandydaci do sformowania w pokolenie mieli na koncie po dwie-trzy inscenizacje; bodaj nie wszyscy jeszcze zdążyli zdobyć dyplom. Jeśli tak dalej pójdzie, nowe generacje będą proklamowane już na podstawie egzaminów wstępnych do szkół teatralnych - żeby proklamatorzy dali radę ubiec konkurencję, ma się rozumieć. Oto prosta konsekwencja drabinki wartości, na której szczycie tyrańsko rządzi news, nowalijka, eksces. Że ktoś mądrze zaśpiewa Brechta - na news się nie nadaje. Ze dziewczyna zaśpiewa song nago (co krakowianie mają w jednym ze swych teatrów) - owszem, czemu nie?

Czy nie z podobnego myślenia - że nie da się po staremu, ma być inaczej, odjazdowo, zadziwiająco - wziął się na Przeglądzie koncert: oni słuchają Konrada Imieli i Cezarego Studniaka? Widownia miała oglądać sławnych wykonawców, którzy... odsłuchują cudze nagrania! Pomysł w swojej prowokacyjności, owszem, zabawny, choć wysiłki gwiazd: Kingi Preis w rozpaczy rozbijającej gramofon, Jacka Borusińskiego miotającego się w komicznej etiudzie furii wywołanej zacinającą się płytą - wysiłki te i tak pożarł na scenie, kradnąc widowisko, nienagannie wytresowany pies Jasper. On to dopiero słuchał! Żart powołania do życia nowego gatunku: "śpiewania biernego" był raczej konceptem jednorazowym, choć podobne wariactwa można mnożyć, projektując na przykład koncert Jak oni fałszują. Tu i ówdzie można było zresztą odnieść wrażenie, że casting do takiego programu już się rozpoczął.

Dużo lepszy żart udał się wszakże organizatorom całkiem mimowiednie. Wyszło albowiem, chcąc nie chcąc, że większość tych punktów programu, które miały być nowin-karskie, młode, odjechane i obrazoburcze, okazała się w swej najgłębszej istocie nader mocno i owocnie wkorzeniona w przeszłość. Od starego się odbijała i w starym się przeglądała. Począwszy od Marthalera: kto to widział, żeby naczelny prowokator superawangardowej sceny niemieckiej urządzał widzom milczący egzamin z klasycznej opery! Poprzez świetny "Leningrad" Łukasza Czuja, gdzie trudno było wyjść z zadziwienia, ile w chrypieniu współczesnych rosyjskich rockowców-buntowników jest melodyjności i liryki Władimira Wysockiego. Poprzez występ Camille O'Sullivan, temperamentnej do ekstazy Irlandki, która nosiła na stopach czerwone buciki i ogniście wybijając rytm, skutecznie wbijała w parkiet Capitolu i Brela, i Cave'a, i Waitsa, i Weilla. Tych wszystkich, co to ich się już ponoć nie da słuchać w wykonaniu klasycznym, ale czy wtupywanie ma być lepsze - dalibóg, rzecz do dyskusji.

Aliści najbardziej nieoczekiwanym punktem tej listy przedsięwzięć awangardowo-burzycielskich, które okazały się w praniu poczciwą kontynuacją, był występ Tiger Lilles, rockowo-kabaretowego angielskiego tria słynącego z łamania obyczajowych i poprawnościowych tabu, z czarnego humoru, kloacznego prowokowania dobrego smaku, ekstatycznego opiewania grzechów i perwersji niesamowitym, słodko-groźnym kontratenorem Martyna Jacques'a. Wszystko, co z podnieceniem zapowiadano, owszem, było. Tyle że i w graniu, i w brzmieniach, i w budowie kolejnych ballad Anglicy okazali się niezwykle tradycyjni, wywiedzeni z kabaretowych i musichallowych numerów sprzed stu i więcej lat. A obok swojego instrumentarium postawili przenośną budę Puncha: uliczny teatr kukiełkowy. I co prawda wpisali weń współczesne teksty i sytuacje, ale bynajmniej nie zamierzali ukrywać, że odwieczny lalkowy błazenek z karnawałową pasją łamał był zasady poprawności politycznej, zanim komukolwiek ten termin miał okazję po raz pierwszy się przyśnić. Od wieków obalał tabu, prowokował, drażnił, obrażał i bluźnił. Co opisał z zachwytem nieobecny (może niesłusznie) w gronie współczesnych brutalistów niejaki Jul Słowacki, rymując o londyńskim aktorze: ...Punacha bohatera przed tłumem ulicznym Pokazuje, przez Punchaa usta opowiada, Jak zabił żonę, dziecię wyrzucił przez okno, Obwiesił kata, wreszcie w szpony diabła wpada A gdy go diabeł porwie, widzę we łzach mokną...

Jeśli serio brać kształt brawurowego występu Tiger Lilles za przyszłościową wytyczną, cytowany kawałek Kordiana powinien bezwzględnie znaleźć się w programie przyszłorocznego Przeglądu. Obok "Prząśniczki". Ech, jakież miłe miraże może wywołać ukąszenie takiej niepozornej, zdradziecko wypuszczonej z probówek - pod pozorem awangardy teatralnej - muszki owocówki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji