Artykuły

Zrozumieć Krystiana Lupę

- Myślę, czym jest spełnienie w życiu i zawodzie. I wciąż nie umiem odpowiedzieć, co nie znaczy, że jestem niezadowolonym człowiekiem. Ale gdy się powie "tak, jestem spełniona", to jakby już nie miało się żadnych oczekiwań. A moje są bardzo wielkie - mówi HALINA RASIAKÓWNA, aktorka Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Z Haliną Rasiakówną, aktorką Teatru Polskiego we Wrocławiu, rozmawia Małgorzata Matuszewska

Małgorzata Matuszewska: Ma Pani szczególny powód do dumy. Krystian Lupa został uhonorowany Europejską Nagrodę Teatralną, a Pani jest jego aktorką.

Halina Rasiakówna: Zagrałam w czterech spektaklach wystawionych we Wrocławiu i mam nadzieję, że zagram w kolejnym, który prawdopodobnie wyreżyseruje jesienią. Ale to oczywiście zależy od tego, nad czym będzie pracował i czy będzie dla mnie rola. Krystian Lupa jest reżyserem, z którym bardzo chcę spotykać się w pracy. Tym bardziej że jego spektakle miały wielki wpływ na mój rozwój. W "Immanuelu Kancie" zagrałam Milionerkę, Hannę Wendling w części "Damy z jednorożcem". Potem były "Prezydentki" i "Azyl", niestety bardzo krótko grany.

Który z tych spektakli jest najcenniejszy?

- Każda z ról była inna, każda wniosła coś nowego i otworzyła przede mną nowe perspektywy i możliwości, pokazała inny świat i jak różne drogi do budowania tych światów prowadzą. Z czterech przedstawień nadal w repertuarze są "Prezydentki" według Wernera Schwaba, które miały premierę 10 lat temu, przeżywają drugą młodość, były grane już ponad 200 razy i wciąż są zapraszane na festiwale.

Jesienią "Prezydentki" były w Ekwadorze. Czy pełniąc rolę asystentki Lupy - scenografa i reżysera, miała tam Pani dużo pracy?

- Tę podróż będę wspominać chyba do końca życia. Byłam tam dłużej niż cała ekipa, bo przygotowywałam scenografię. Festiwalu nie było stać na to, by przywieźć oryginalną, i trzeba było odtworzyć ją tak, jak zaprojektował Krystian, który nie mógł przyjechać do Ekwadoru wcześniej. Na mnie więc spadło to zadanie.

Kierowała Pani ekwadorską ekipą?

- Scenografię przygotowano w manufakturze według dokładnych zdjęć i rysunków. Pilnowałam, żeby była wierna zamysłowi Krystiana. Tłumaczyłam na przykład, że kredens nie może być plastikowy, więc zrobiono go z drewna, postarzono i wyglądał, jakby przyjechał z Dolnego Śląska. To było dla mnie nowe wyzwanie, poznałam ludzi i ich mentalność. Oni zawsze mówią: "manana, manana" (będzie jutro). Były chwile, że przyprawiali mnie o lekki zawrót głowy, ale wszystko dobrze się skończyło. Krystian przyjechał i zobaczył właściwie gotową scenografię. Gdy wnieśli kredens, pojawiły się nawet brawa. Potem dopieszczał ją, malując i stawiając swoje znaki. Wyszła dokładnie taka jak nasza wrocławska.

Jak się pracuje z panem Lupą?

- Pierwszy raz zetknęliśmy się w 1996 roku, podczas pracy nad "Immanuelem Kantem". Musiałam się nauczyć rozumieć go, jego język. Kiedy Krystian pierwszy raz spotkał się z obsadą, długo mówił o tekście, opowiadał o spektaklu. Gdy skończył, Tomek Lulek powiedział: "No dobrze, Krystian, to teraz nam przetłumacz" (śmiech). Dzisiaj jego sposób komunikacji, przekazywania myśli, jest mi o wiele bliższy. Zawsze wnikliwie słucham tego, co mówi, staram się znaleźć tę przestrzeń w sobie.

W "Nirvanie", najnowszej premierze Teatru Polskiego, Wojciech Ziemiański pyta, czy czuje się Pani spełnioną aktorką. Spełnia się Pani?

- Ta część rozmowy w spektaklu jest improwizowana. Myślę, czym jest spełnienie w życiu i zawodzie. I wciąż nie umiem odpowiedzieć, co nie znaczy, że jestem niezadowolonym człowiekiem. Ale gdy się powie "tak, jestem spełniona", to jakby już nie miało się żadnych oczekiwań. A moje są bardzo wielkie. Za każdym razem, patrząc w przyszłość, czuję się, jakbym wszystko zaczynała.

Gra Pani także w serialach. To odpoczynek od sztuki wysokiej?

- Nie odmawiam propozycji, bo przecież aktor żyje z uprawiania zawodu. Lubię te kontakty, wyjazdy, zetknięcie z nowymi ludźmi i odmienny od teatralnego sposób pracy.

Na stronie internetowej teatru zostały umieszczone Pani refleksje w "notatkach aktorki". Skąd pomysł takiej autoprezentacji?

- Przemyślenia po raz pierwszy zostały umieszczone w programie sztuki "Zaśnij teraz w ogniu". Chciałam, żeby się tam znalazły zamiast życiorysu i dorobku. Pracując, zapisuję moje refleksje. Pomyślałam, że może kogoś zainteresują.

Jedna z notatek brzmi: "Mamy jedynie wyobrażenie siebie, rzeczywistość bywa bolesna". Skąd się wzięła?

- Obraz siebie mamy inny, nam się wydaje, że jesteśmy ładniejsi, młodsi. Nawet nasze odbicie w lustrze bywa mylne, podświadomość podpowie, jaką zrobić minę, jak stanąć, żeby dobrze wyglądać. Rzeczywistość obnażają kamera i aparat fotograficzny. Często zaskakuje nas własny wizerunek, uwieczniony bez pozy i specjalnego światła. Mówimy wtedy: "przecież tak nie wyglądam". Zetknięcie z prawdą potrafi zadać ból.

Wnętrze człowieka jest też inne od wyobrażonego?

- Ludzie nie postrzegają tego, co w sobie nosimy, kim jesteśmy. Mylą pozory i przy bliższym poznaniu okazujemy się zupełnie inni. Pierwsze wrażenie potrafi być nieprawdą, fałszem.

Czemu Panią bardziej interesuje dochodzenie do roli niż - od pewnego momentu - granie? Gdzie jest ten moment?

- Nie umiem go określić. Interesują mnie spotkania z ludźmi, rozmowy, inspiracje, praca z reżyserem mającym nowe spojrzenie na tekst, nad którym pracujemy. Zagrałam w "Lalce" w reżyserii Wiktora Rubina i uważam, że gdyby wystawił ją tradycyjnie, byłaby ona nie do oglądania. Takie jest zadanie reżysera: przełożenie języka na współczesny i odszukanie w tekście możliwości pokazania współczesnej rzeczywistości. Granie jest interesujące do chwili, kiedy mogę rolę rozwijać. Postać nie zawsze jest gotowa w dniu premiery, bo często nie zdąży się otworzyć odpowiedniej furtki. Staram się szukać nowych barw i głębi, a bywa, że trafi się do właściwych drzwi.

To chyba przede wszystkim zadanie reżysera?

- Reżyser przygotowuje spektakl i wyjeżdża, a spektakl żyje. Krystian Lupa potrafi przyjechać na "Prezydentki" po latach i powiedzieć coś, z czego możemy skorzystać. W "Oknie na parlament", w którym występuję od 1994 roku, też ostatnio odkryłam nowy ruch w scenie. Dobrze jest nie wpadać w rutynę.

Warto szukać nowych dróg nawet w farsach?

- To jest bardzo trudny gatunek. Nie każdy może grać w farsie, do tego potrzebny jest dobry warsztat, umiejętność budowania charakterystyczności. Może nawet trudniej zagrać w farsie niż w dramacie? Trudno jest rozśmieszyć widza.

Różne są zdania o "Lalce", ale Stawska w Pani wykonaniu to majstersztyk. Jak się gra kogoś, kto prawie nie mówi?

- Uwielbiam to. Wiktor Rubin zapisał: "Stawska cały czas na scenie i nic nie mówi". Bardzo mi się to spodobało już na pierwszej próbie. Potem doszły dwie mówione sceny. Wyzwaniem jest zagranie roli z niczego. Tekst otwiera możliwości, a w "Lalce" trzeba było wymyślić, jak zaistnieć bez niego. Moja Stawska powstała z Ekwadoru, tamtego klimatu, wyciszenia.

Pracuje Pani we Wrocławiu, choć Pani stąd nie pochodzi. Wrocław jest Pani pisany?

- Urodziłam się w Niemodlinie koło Opola. Grałam wcześniej w krakowskim Teatrze Ludowym, w Teatrze Słowackiego, wróciłam do Wrocławia. Były propozycje z Warszawy, ale we Wrocławiu zapuściłam korzenie, nie tylko przez pracę, ale także dlatego, że nie chcieli stąd wyjechać moi synowie.

Dlaczego zachowała Pani panieńską formę nazwiska?

- Tak się do mnie zwracano w liceum, na studiach aktorskich. Może wydawało mi się, że podstawowa forma nazwiska jest za krótka, a może chciałam ją zmiękczyć? Jestem Rasiakówna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji