Artykuły

Jestem nieśmiały

Zanim Europa się zjednoczyła, ja już miałem synową Czeszkę, wnuków niemieckich i żonę Węgierkę - mówi JAN NOWICKI.

Podobno w "Niepochowanym" zagrał pan rolę swojego życia?

- Na pewno się jej nie wstydzę, ale nie życzę sobie grać roli życia. Ja chcę żyć! Od początku propozycji Marty, abym to właśnie ja zagrał Imre Nagya, towarzyszyło silne napięcie. W końcu to był Węgier

Czyżby się pan tego bał?

- Zaraz tam bał! Ja się niczego nie boję! Ja się boję Pana Boga, ale nie ról. Natomiast odczuwałem swego rodzaju niepokój. Węgry to mały kraj, a Budapeszt to grajdołek. Na dodatek Marta jest moją kobietą, więc liczyłem się z posądzeniami o to, że obsadza swojego męża. No i z zarzutami, że jestem Polakiem a nie Węgrem. To tak, jakby Wałęsę miał zagrać może nie Murzyn, ale na przykład Albańczyk.

Podobno miał pan problemy z utyciem do tej roli?

- To dlatego, że ja tyję nierównomiernie. Co z tego, że brzuch urośnie, jak szyja i ręce zostają chude? Lecz najpierw musiałem zrzucić 20 kilogramów. Poprosiłem producenta, by zacząć od scen, w których jestem chudy. Chudnięcie poszło mi stosunkowo prosto. Skorzystałem z diety, którą polecił mi Zbigniew Preisner. On schudł 45 kilo. To dieta z Huston dla ludzi chorych obłożnie, których czeka operacja serca. Opiera się na zupie kapuścianej plus banany, pomidory i białe mięso. Do tego sauna. W sumie niemęcząca dieta, z jednym małym wyjątkiem. Nie wolno było pić alkoholu, a ja uwielbiam czerwone wino. Natomiast tycie jest obrzydliwym zajęciem. W sam raz dla świni. Piłem piwo, jadłem makaron, opychałem się po prostu. Na planie i tak miałem dodatkowo sztuczne żuchwy i wypchane policzki. Ta zewnętrzność wyraźnie rzutowała na moją psychikę.

Pierwsze recenzje są entuzjastyczne.

- Ja cieszę się przede wszystkim z tego, że w tej roli zostałem zaakceptowany przez rodzinę Imre Nagya - jego córkę, zięcia i wnuków. Bo krytyków to ja pieprzę. Z zasady słucham reżysera i swojej intuicji. Bo jakie to ma znaczenie, czy zagram coś dobrze, czy źle? Czy z tego powodu będę krócej żył, czy zupa ogórkowa przestanie mi smakować? Nic się nie zmieni! Przyznam jednak, że tym razem miałem duszę na ramieniu, czy przypadkiem nie sponiewierałem rodzinnej pamięci Nagyów. Na szczęście, nie.

Co zaintrygowało pana w tej postaci?

- To był nadzwyczajny człowiek, w gruncie rzeczy romantyk. Wypowiedział posłuszeństwo Moskwie i do końca był wierny swoim przekonaniom. My nie mamy takiego bohatera we współczesnej historii Polski. Daleko do niego Wałęsie, który, owszem, miał wielką odwagę i intuicję, ale za swoją działalność opozycyjną nie zapłacił najwyższej ceny. Nie zginął Nagy w 1956 r. został zdradzony przez wszystkich dookoła.

Ma też bogatą historię pośmiertną

- Stąd też tytuł filmu "Niepochowany", bo Nagy miał chyba z sześć pogrzebów! Jego zwłoki zostały zidentyfikowane dopiero osiem lat temu. Córka poznała go po malutkich bucikach, bo on miał nóżki jak chińska tancerka.

Czy to prawda, że nie zachowały się żadne materiały archiwalne z jego udziałem?

- Są tylko zdjęcia, lecz wszystkie filmy zostały przez Ruskich albo przez Kadara spalone. Na szczęście Marta Meszaros go znała. W ogóle ta historia dla mojej generacji jest na wyciągnięcie ręki. Przecież w 1956 r. ja dawałem krew Węgrom za bułkę z szynką i sok pomarańczowy w Bydgoszczy na ulicy Dworcowej!

Fantastycznie, że ten film powstał, bo my musimy zdać sobie sprawę, że historia Europy Środkowej to system naczyń połączonych. Bez wydarzeń w Pradze i Budapeszcie nie byłoby naszej "Solidarności". Komuna była nadgryzana po kawałku w różnych miejscach.

A czy zna pan język węgierski?

- Prawdę mówiąc, nie rozumiem, co gadają do mnie na Węgrzech. Zresztą to rozkoszna sytuacja: najlepiej nie rozumieć ludzi. Na planie "Niepochowanego" czułem się jednak komfortowo, bo pracowałem razem z Janem Fryczem. Poza tym grała z nami też Ewa Telega, a muzykę napisał Zygmunt Konieczny. No, i reżysera znałem z domu (śmiech).

A propos reżysera. Czy Marta Meszaros ma już polskie obywatelstwo?

- Namawiają ją do tego różni ambasadorzy, ale ona wciąż nie ma czasu tego załatwić. Co to za różnica, jakie ma się dziś obywatelstwo? Zanim Europa się zjednoczyła, ja już miałem synową Czeszkę, wnuków niemieckich i żonę Węgierkę.

Uważa się pan za optymistę?

- Optymistę? Ależ ja jestem smutas! Ja ciągle się czymś martwię, mam to po matce. W ogóle jestem człowiekiem strasznie wstydliwym i nieśmiałym. Czuję się źle, gdy wokół mnie jest dużo ludzi, stąd bardzo często nadrabiam miną i jestem ostry.

Pan i nieśmiałość? To chyba jakaś gra?

- Żadna gra! Zresztą aktorem zostałem przez przypadek. Zaliczałem chyba szóste z rzędu liceum w Łodzi i dyrektorka wytypowała mnie do szkoły teatralnej. No to nauczyłem się jednego wiersza, poszedłem na egzamin i zdałem. A potem mnie wyrzucili. Nie za bardzo miałem zamiar być aktorem. W ogóle nie wiedziałem, kim mam być. Interesowało mnie piwo, karty, dziewczyny, a nie przyszłość. To trwało bardzo długo.

Gdyby dziś ponownie stanął pan przed wyborem zawodu, co by pan zrobił?

- Zostałbym pisarzem. Przede wszystkim uzupełniłbym wykształcenie, którego prawie nie posiadam.

Jak to, jest pan przecież magistrem sztuki!

- To są jakieś bzdety! Dużo więcej bym czytał, nauczyłbym się paru języków. Nie ma nic piękniejszego na świecie niż literatura. Słowo pisane jest czymś najcudowniejszym. Film jest sztuką jarmarczną, ciągnie się daleko, daleko w tyle. Teatr stoi już lepiej, ale to dlatego, że opiera się na literaturze typu Czechow czy Szekspir. Pisanie jest zajęciem magicznym. Nie trzeba do tego pieniędzy. Człowiek siada przed kartką papieru i na dobrą sprawę jest Bogiem.

Syn Łukasz poszedł w pana ślady. Czyj start w zawodzie był łatwiejszy?

- Trudno to porównywać. Dziś młodzi aktorzy są zdecydowanie zamożniejsi. Ja w wieku 40 lat mieszkałem w wynajętym pokoju. Byłem biedny, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Ja wolę być biedny i kręcić "Sanatorium pod klepsydrą" niż bogatym i robić "Kiepskich".

A co jest dla pana najważniejsze w życiu?

- Śmierć Ona jest dla mnie najbardziej rajcowna. Rzutuje na wszystko. Na smaki, na seks, na pory roku To poczucie, jak się zachować w obliczu końca. Tak, w życiu najbardziej mnie interesuje jego koniec. Jestem minimalistą. Wyszedłem z małego miasteczka, z autentycznej biedy. Byliśmy tak biedni, że nawet na marzenia nas nie było stać. Nigdy nie miałem żadnych oczekiwań. Ja pozwoliłem nieść się fali i w dalszym ciągu to robię. Lubię małe rzeczy, bo życie generalnie składa się z małych rzeczy. Z ciepłych zup, zimnego piwa, dobrego alkoholu, ciekawych książek, cudownej przyrody Żyję bez przykrości.

Czy dystans do siebie i świata jest cechą wrodzoną, czy mozolnie pan nad nią pracował?

- To rzecz, którą ja wziąłem z ziemi, z mojego miasteczka, z prostej rodziny, gdzie raz na zawsze są ustalone pryncypia. Nie jest ważne, czy się miało sukces w Buenos Aires, tylko czy się miało kalesony na zimę. O te kalesony zawsze pytała mnie matka. To jest kwestia rozumu. A rozumni są tylko prości ludzie, bo cała reszta rozumuje histerycznie, chcąc ten świat powalić - tak jak byka. Ale tak się nie da, bo i tak trzeba odejść i posprzątać po sobie.

W jaki sposób dba pan o formę?

- W ogóle nie dbam. Ja robię wszystko, żeby forma mi uleciała. Całe życie palę papierosy, cały czas piję alkohole, nie sypiam. Żyję tak, jakbym był młody, a mam 65 lat.

Powiada pan, że lepiej mieć 60 lat niż 20. Naprawdę?

- Wszystko jedno, czy ma się 60, czy 20 lat. Naturalnie, że należy zmierzać do definicji, że lepiej mieć 60 niż 20 po to, żeby piękniej było żyć mając lat 60. Trzeba być dla siebie łagodnym. Co ja się będę buntował, że nie mam już 20 lat? To głupota.

Czy ma pan stylistę, który pracuje nad pana wizerunkiem?

- Chyba sobie żartujesz, kobieto! Ja nawet nie wiem, co ja na siebie zakładam. Czasami Marta mi coś kupi

Nie wierzę!

- Noszę kapelusze, bo zawsze je nosiłem. Tak jak mój ojciec i dziadek. Poza tym uważam, że kapelusz jest w porządku. Każdy powinien go nosić - tak jak dżinsy. Nawet jak ktoś ma parszywego ryja, a założy kapelusz, to jest na co popatrzeć.

Jan Nowicki, lat 65, wybitny polski aktor, zawojował właśnie europejską publiczność rolą Imre Nagya, bohatera węgierskiego Października '56, w filmie "Niepochowany" w reżyserii Marty Meszaros, swojej wieloletniej partnerki życiowej. Zbiera za nią entuzjastyczne recenzje. Wiosną 2005 r. "Niepochowany" trafi do polskich kin.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji