Artykuły

Praczka górą

JEŚLI O INNYCH NIE BARDZO wiadomo, to przynajmniej ta praczka przeszła do historii. Paryżanka Katarzyna, zwana, Madame Sans-Gene. Prała - ponoć - bieliznę i młodemu porucznikowi artylerii Buonaparte, ten (jak chce anegdota) pozostał jej dłużny za pranie, a potem już jako cesarz nie miał przy sobie gotówki, żeby uiścić rachunek. Z czego płynie morał, że wielcy bywają wiecznymi dłużnikami i że pranie może się liczyć w historii.

To pranie, widać, poruszyło dyrektora Teatru "Syrena" na tyle, że pozwolił, aby w foyer pracowała gilotyna (szyję nadstawia, co prawda, nie rozbawioną publiczność a manekin, aleć zawsze) i żeby zamiast gwiazdy rocka tańczyła na scenie pyskata praczka, co zrobiła karierę 200 lat temu, Ni mniej, ni więcej teatr przy Litewskiej sięgnął po klasyczną bulwarową komedię "Madame Sans-Gene" mistrza tego gatunku Victoriena Sardou, i żeby było pikantniej - już po raz drugi po wojnie, po 22 latach od spektaklu z Hanką Bielicką w roli głównej. Czy to prawie nie wyzwanie - repertuarowe i aktorskie?

Bo niby dlaczego ta odkurzona sztuka z ubiegłego wieku o tym, jak praczka została marszałkowa i księżną gdańską, a mały porucznik artylerii cesarzem i co z awansów wynikło. W dodatku w dobie kryzysu, kiedy publiczność najchętniej obejrzałaby polityczną szopkę, a przynajmniej - rock operę.

Nie boję się jednak o frekwencję w "Syrenie". Sceniczna farsa Sardou nie pachnie naftaliną, ma coś więcej niż tylko wdzięk staroci. Przede wszystkim ma wszelkie walory dobrze skrojonej sztuki z intrygą, tańcami i śpiewem. A wzbogacona zabiegami adaptacyjnymi Antoniego Marianowicza i Janusza Minkiewicza, z aktualnymi kupletami, z muzyczną oprawą Stefana Kisielewskiego - strzela satyrą niekoniecznie na Rewolucję Francuską i Cesarstwo. To już zabawa ponadhistoryczna.

Po 200 latach od Rewolucji Francuskiej z czego innego się dziś śmiejemy; zapewne czym innym bawiła się publiczność prapremierowych przedstawień w Paryżu w roku 1893 w Theatre Vaudeville ze słynną Rejane w roli głównej, oglądając na scenie prawie buduarowe ,kulisy narodowej historii Sardou był specem w swoim gatunku, wiedział, jak połączyć anegdotę historyczną z miłosną intrygą i pokazać historyczne postacie prywatnie i w dezabilu. Napoleon, który kłóci się z siostrami i goni po schodach kochanka najjaśniejszej żony, cesarzowej Marii-Ludwiki, i każe się rozwodzić swoim oficerom na zawołanie (to już fakt historyczny), jest śmieszny, ale nie ośmieszony. Podobnie jak niezmiennie sympatyczna będzie Katarzyna, cięta w języku Madame Sans-Gene. Taka sama w pralni, jak i na dworze, gorsząca swoim zachowaniem nowo upieczonych "państwa". Ona jedynie jest sobą, choć zmienia suknie i uczy się, jak wedle etykiety przylepiać odpowiednie uśmiechy.

Wdzięczna to była zawsze rola, historia teatru pokazuje, że grały ją z upodobaniem wybitne aktorki. W polskiej premierze - w rok po prapremierze w Paryżu - Honorata Leszczyńska, potem Przybyłko-Potocka, Palińska, Irena Eichlerówna... wreszcie w "Syrenie" na 10-lecie Teatru w 1958 roku - Hanka Bielicka, którą jeden z recenzentów podsumował: "wniosła ze sobą szelmowską jędrność i bujność warszawskiej dziewczyny z przedmieścia". "Madame Sans-Gene" szła wtedy w tej samej uwspółcześnionej wersji Minkiewicza i Marianowicza, w reżyserii Andrzeja Łapickiego, a sekundowali Bielickiej - młodszy o dwadzieścia lat Kazimierz Brusikiewicz, jako Napoleon, Kazimierz Rudzki jako Fouche, Ludwik Sempoliński jako maestro tańca.

Nie wygląda na to, aby obecna Madame Sans-Gene, czyli Lidia Korsakówna, była speszona tą długą listą swoich znakomitych poprzedniczek. Jest po prostu madame Katarzyną, pełną szelmostwa i wdzięku, nigdy prostacką. To rola, którą Korsakówna powinna zagrać dawno (co nie znaczy, że otrzymała ją za późno, vide: scena w peniuarze i inne...), po prostu może tutaj ujawnić zarówno swój talent estradowy, co i umiejętności dramatyczne. Tańczy, śpiewa, gra, dobrze czuje się w kostiumie i w negliżu. Czego chcieć więcej?

Inna sprawa, że cały zespół aktorski gra w sposób wyrównany i śpiewa, do tego często bez playbacku. Ale trudno nie wymienić jeszcze Jerzego Bieleni, który stworzył prawdziwy majstersztyk w roli zniewieściałego nauczyciela tańca, pamiętającego lepsze czasy "z Wersalu". Przezabawny jest jak zwykle Zdzisław Leśniak jako dostawca toalet, wiele komizmu wniósł w postać małżonka Katarzyny - eks-sierżanta Lefebvre'a Eugeniusz Robaczewski. Bohdan Łazuka z właściwą sobie ironią gra genialnego glinę, który zostaje ministrem. W tej repetycji po latach Napoleon Kazimierza Brusikiewicza jest już nieco podstarzałym i zmęczonym życiem, choć ciągle kochliwym władcą, natomiast jego żona, cesarzowa Ludwika - Ewy Szykulskiej uwodzi wampowato-rozmarzonym wdziękiem. Stop. Więcej aktorów nie wymienię, gdyż mogliby mi zarzucić rodzinne sympatie.

Coś jednak w tej "Madame Sans-Gene" musi być, skoro teatr wrócił do niej po latach. Po pierwsze - sztuka Sardou dostarczyła twórcom obecnego przedstawienia wiele materiału do aktualnej satyry. Dodajmy do tego walory widowiskowe. Spektakl jest roztańczony i kolorowy (to już zasługa twórcy scenografii i pięknych kostiumów Marka Lewandowskiego). I dowcipny. Bo tu już reżyser Jerzy Gruza, wraz z aktorami i publicznością jakby bawi się całą tą historyjką o niższych sferach, które dostały się do wyższych sfer, raz po raz robiąc perskie oko. 2e to jeszcze nie kabaret? - ale przynajmniej prawdziwa komedia. Z balią, gilotyną i wpadającym w ucho refrenem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji