Artykuły

Kurcgalop

Spektakl nie niesie niczego ponad to, co można samemu wyczytać z dramatu, prawem pierwszeństwa wygrywa literatura - o "Baśni o rycerzu bez konia" w reż. Janusza Ryl-Krystianowskiego w Teatrze Groteska w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

"Czy rycerz bez konia to wciąż rycerz?" - taka wątpliwość przyświeca ostatniej przeznaczonej dla dziecięcej widowni w bieżącym sezonie premierze krakowskiego Teatru Groteska. "Baśń o rycerzu bez konia" tę wątpliwość jednoznacznie rozwiewa, jednak kształt przedstawienia zostawia wiele do życzenia.

Zaczyna się ciekawie: przed niewysokie sześcienne pudło wychodzą aktorzy i kierują wprost do widzów zaproszenie do obejrzenia baśni, podając nawet nazwisko autorki dramatu. Opowieść się rozwija: poznajemy nieszczęsnego Rycerza bez rumaka i trapionego nieustająca czkawką Konia poszukującego jeźdźca. Obaj podążają różnymi szlakami, nie mogąc na siebie trafić. Nie wiedząc o sobie nawzajem, wpadają w coraz większe przygnębienie, którego kulminacja ma miejsce w scenie dość nieudolnej próby samobójczej: okazuje się bowiem, że Smok, który na co dzień chętnie jada rycerzy na koniach, nie ma ochoty na spożycie żadnego ze składników osobno. Cała historia jednak zmierza do szczęśliwego zakończenia, pojawia się bowiem Księżniczka, która już jakiś czas temu zamknęła się w wieży i - oczywiście - czeka na swojego oblubieńca. Spodziewany finał opowieści, oczywiście, następuje, po nim wszyscy aktorzy radośnie śpiewają, następują oklaski i nieuchronny koniec.

Przedstawienie Groteski jest nie do końca określone formalnie: jednocześnie lalkowe, ale i bliskie teatrowi żywego planu. Lalek jest niewiele i są nieduże (do tego prawie wcale niezróżnicowane wielkością - co szczególnie rzuca się w oczy podczas konfrontacji Smoka i Myszy). Ich projektant, jak się zdaje, zapomniał, że w teatrze jest więcej niż jeden rząd: z końca sali trudno w ogóle o nich cokolwiek powiedzieć. Może tylko tyle, że przypominają figurki bohaterów popularnych kreskówek, które można postawić na telewizorze. Są zastygnięte w jednej, neutralnej pozie, stoją na podstawkach, dają aktorom niewielką szansę animacji (tylko Rycerz i Koń mają ruchome elementy), można nimi jedynie ruszać - a to przecież nie jest równoważne. Być może zabiegi te miały przywołać dziecięcą zabawę nieruchomymi figurkami, dostępnymi w każdym sklepie z zabawkami; nawet jeśli (a to naciągana interpretacja), to niewiele z radości zabawy pozostało w przedstawieniu.

Reżyser postanowił za to wzbogacić plan aktorski: pojawiają się elementy charakteryzacji, kapelusze, korona Księżniczki. Najciekawsze sceny, te, w których wyraźnie widać rękę reżysera, również rozgrywają się zasadniczo między aktorami (zwłaszcza scena napadu Zbójów na Rycerza). Niezdecydowanie formalne odbija się negatywnie na napięciu przedstawienia, ostatecznie demaskują je jego słabe momenty (szczególnie rozwleczone i przegadane sceny, na które dziecięca widownia reaguje w jedyny słuszny sposób: wzrostem intensywności wiercenia się na krzesłach).

Może tu gdzieś jest pies pogrzebany: przedstawieniu nie zaszkodziłaby większa intensywność, żwawsze tempo, cięcia w tekście. Przerwa, pojawiająca się już pół godziny po rozpoczęciu spektaklu, rozbija go i demobilizuje widzów. Jedynie kilka osób zresztą zdecydowało się opuścić salę teatralną i wyjść na foyer, co dobitnie świadczy o zbędności dwudziestominutowego przerywnika. Zastanawiająca jest, nawiasem mówiąc, długość antraktu: przy 75 minutach spektaklu 20 minut przerwy to więcej niż 25% czasu trwania całości. To nie wstyd grać spektakle trwające krócej, niż godzinę!

Inscenizacja idzie w tak kompletnej zgodzie z linią tekstu, że powstały spektakl nie jest niczym innym, jak wiernym przeniesieniem słów dramatu na scenę. Wniosek zatem, jaki można ze spektaklu wydobyć ("dopiero posiadanie konia czyni z człowieka prawdziwego rycerza") jest nad wyraz banalny, wystarczy do jego wyciągnięcia znajomość tytułu i krótkiego streszczenia sztuki.

Kim jest "rycerz" dzisiaj i jaki to "rumak" jest mu potrzebny - tego już widz się nie dowiaduje. Jasne, można takie postulaty skwitować stwierdzeniem, że dziecięcy widz domaga się na scenie opowieści, nie zaś pola do głębokich przemyśleń i wielostronnych interpretacji. Wspaniale jednak byłoby, gdyby po wyjściu z przedstawienia rodzic czy nauczyciel mógł w oparciu o nie porozmawiać z podopiecznym nie tylko o tym, która przygoda bohaterów podobała mu się najbardziej. Gdyby małoletni widz zechciał spojrzeć na siebie jak na rycerza, a na wyzwania stawiane mu przez świat - jak na smoki, byłby to rzeczywisty sukces teatru. Jeśli jednak spektakl nie niesie niczego ponad to, co można samemu wyczytać z dramatu, prawem pierwszeństwa wygrywa literatura.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji