Artykuły

Gdzie jest de Sade?

Porównałbym ten spektakl do stojącego na baczność garbusa, czyli do czegoś, co gdyby zdarzyło się naprawdę, warte byłoby zapamiętania - o spektaklu "Marat/Sade" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Antoni Winch z Nowej Siły Krytycznej.

Zdrowy rozsądek podpowiada, że gdy nie chce się robić spektaklu teatralnego, nie robi się go. Trudno jednak znaleźć artystę, który słuchałby zdroworozsądkowych rad i idąc za nimi postępował racjonalnie.

Jeśli ktoś bardzo by chciał dopatrywać się w spektaklu Mai Kleczewskiej, "Marat/Sade", aluzji do bieżącej sytuacji w Polsce, mógłby to zrobić. Wszak obchodziliśmy niedawno dwudziestolecie pierwszych, częściowo wolnych wyborów, czyli, de facto, zwycięstwa rewolucji Solidarności. Reżyserka zdaje się mówić, że zarówno wygrana, jak i klęska jakiegokolwiek przewrotu, są bez znaczenia. W ich wyniku powstają bowiem ludzie-maszyny skrępowani przez kaftany bezpieczeństwa, pozwalające im na wykonywanie jedynie ściśle określonych, przeważnie rzeźniczo-morderczych, ruchów, ludzie, którym z równą łatwością przychodzi wykrzykiwanie haseł oraz idei, jak zabijanie swoich politycznych przeciwników. Podważona zostaje w tym spektaklu wartość rewolucji jako takiej, słusznej i niesłusznej. Bunt jawi się jako narzędzie służące ustanowieniu nowego systemu, wolność natomiast jest czymś w rodzaju marchewki kuszącej zbite w milionową masę człekokształtne osły.

Przedstawienie Kleczewskiej da się w ten sposób czytać, choć krytyka rewolucji, a już na pewno poddawanie w wątpliwość wagi daty czwartego czerwca, nie było jego głównym, ani nawet pobocznym celem. Jest to po prostu luźne skojarzenie, nie na tyle istotne, aby czynić zeń główną oś interpretacyjną spektaklu, ale i nie na tyle błahe, aby o nim nie wspomnieć.

"Marat/Sade" to przedstawienie o tym, że tak naprawdę żadnego przedstawienia nie ma. Składa się ono z kilkudziesięciu, lepiej lub gorzej pomyślanych scen, które, chociaż nie można odmówić im wartości estetycznej (m.in. sekwencja tańca, podrzucania i wreszcie zabijania przez pacjentów przytułku w Charenton gumowych lal), nie układają się w spójną całość. Dzieje się tak, ponieważ dochodzi tutaj do starcia dwóch wizji reżyserskich - Kleczewskiej i pana de Sade. Kleczewskiej wyraźnie nie zależy na tym, aby odegrano męczeństwo i śmierć Marata. Dlatego właśnie nie pozwala obłąkanym z Charenton płynnie przeprowadzić ich inscenizacji, dlatego również pozbawia ich pomocy markiza, któremu odmawia prawa do zaistnienia (w jego rolę powinna wcielić się Danuta Stenka, lecz zamiast tego jest "Pacjentką, która miała grać pana de Sade, ale nie gra"). Wariaci de Sade'a plączą się zatem w swoich rolach, jąkają się, wykonują nieporadne gesty, wkładają sobie ręce do buzi. Dopiero gdy Kleczewska przejmuje nad nimi kontrolę, stają się aktorami, a ich działania nabierają pewności i sensu, stają się znaczące - choćby motywy nawiązujące do postaci Chrystusa w grze Pawła Paprockiego (Marata).

Ciekawie obserwowało się ową walkę pomiędzy reżyserką a główną postacią dramatu Weissa. Choć de Sade'a formalnie nie było na scenie, to jemu trzeba przyznać zwycięstwo w tym starciu. Bez niego cała konstrukcja sztuki legła w gruzach, a sam spektakl stał się nudnym, często zacinającym się, pokazem mniej lub bardziej efektownych pomysłów na rozegranie kolejnych scen. I na tym można by skończyć analizę tego przedstawienia, gdyby nie fakt, iż reżyserka świadomie kazała męczyć się widzom, z premedytacją ich znużyła. Rzecz jasna nie nadaje to jej dziełu dodatkowej wartości, zmusza jednak do chwili zastanowienia.

Logika wskazywałaby na to, że wystarczyłoby po prostu nie zrobić spektaklu, aby uzyskać efekt zbliżony do tego, jaki osiągnęła Kleczewska wystawiając "Marata/Sade'a" . Jednak przedstawienie o nie-przedstawieniu jest nadal przedstawieniem. Fakt, może i nudnym, może męczącym, ale jednak. Destrukcyjny gest polegający na zniszczeniu fundamentów konstrukcji inscenizowanego utworu, trzeba rozpatrywać również jako gest twórczy. Kleczewska eksperymentuje, szkoda tylko że na żywym organizmie aktorów i widzów, ale inaczej nie można z teatralnym materiałem. Próbuje zrobić spektakl z przetrąconym kręgosłupem. Chowa się za chórem obłąkanych z przytułku w Charenton, pozwala im się skompromitować - przecież to oni tak naprawdę robią nieudane przedstawienie, to oni ponoszą klęskę.

"Marata/Sade'a" jedni mogą uznać za arcydzieło, inni za kompletną porażkę. Patrząc na całą sprawę życzliwym okiem, należałoby napisać, iż jest to po prostu eksperyment artystki. Najpewniej nieudany, ale z teoretyczno-teatralnego punktu widzenia dość ciekawy. Mniej życzliwi uznaliby zapewne, że Kleczewska uwierzyła w swoją wielkość i stwierdziła, że może zaproponować widzom absolutnie wszystko to, co przyjdzie jej do głowy. Co do mnie, to porównałbym ten spektakl do stojącego na baczność garbusa, czyli do czegoś, co gdyby zdarzyło się naprawdę, warte byłoby zapamiętania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji