Artykuły

Słodko-gorzki

Poemat o samotności, której nic nie jest w stanie ukoić - o "Dwojgu na huśtawce" w reż. Marcina Sosnowskiego pisze Monika Leonowicz z Nowej Siły Krytycznej.

A zaczęło się niemal jak w balladzie Leśmiana: "Ona była żebraczką, a on był żebrakiem. Pokochali się nagle na rogu ulicy i nie było uboższej w mieście tajemnicy". Ona - zgrabna, po trzydziestce, w sumie nieszukająca. Tancerka. Pewnie utalentowana, choć bez wykształcenia. Trochę choruje. Potrzebuje troski, ale nie jest sfrustrowana. Bezrobotna. No może nieco rozgoryczona. Tą samotnością. Spotyka jego. To znaczy On do niej dzwoni. On: bardziej zdeterminowany niż ona. Po przejściach. Nie umie pogodzić się z porozwodową samotnością. Ucieka do Nowego Jorku przed porażką życia - żona, którą nadal kocha ma narzeczonego. Bezrobotny, ale szuka pracy. Ma dobre wykształcenie (jest radcą prawnym). Potrzebuje troszczyć się o kogoś. Poznaje ją.

Tak w telegraficznym skrócie ująć można narodziny związku Gizeli (Judyta Paradzińska) i Jerry'ego (Leszek Malec). Tłem rozgrywających się wydarzeń jest oczywiście niemy świadek tego typu historii - Nowy Jork, miasto-moloch - dyspozytor wolności, której immanentną częścią jest samotność i zagubienie. Symbolika przerażającej metropolii wyrażona w spektaklu zostaje ogromną panoramiczną fotografią miasta, a także "czarną", rytmiczną, głośną muzyką, która płynie z głośników między scenami.

Miłosną historię poznajemy jednak z odśrodkowej przestrzeni charakterystycznych mieszkań bohaterów (scenografia arturabe). Scena na parterze Teatru im. Kochanowskiego to idealne miejsce do stworzenia pozorności przebywania w czyimś domu. Tylko kolory dzielą nam przestrzeń na jej i jego: Gizela pomyka między czerwonym łóżkiem a stolikiem, Jerry do dyspozycji ma szarą sofę i wieszak na koszule. Tyle wystarczy, bo w finałowej scenie i tak wróci do żony. A Gizela? Gizela jest ciągle dzielną dziewczynką, która nie potrafi walczyć o swoje.

Bohaterowie od początku nie są sobie pisani. Łączą się, bo razem lepiej znieść samotność, jeść kurczaka, pytać, jak minął dzień. Czasami brakuje im determinacji. Ale para "ludzieńków" (jak z pewnością napisałby o nich wspomniany wyżej Leśmian) stanowi metaforę ludzkich związków w ogóle. Ich miłosne współbycie przypomina wahadłowy ruch na tytułowej huśtawce albo ruch po spirali, ponieważ ciągle przeżywają konstelację tych samych uczuć, od radości, przez niepewność, po złość i rozczarowanie, tyle tylko, że coraz intensywniej, zwłaszcza emocji negatywnych. Wynikiem radosnego początku romansu jest więc nihil novi sub sole: smutny koniec nieudanego związku - rozstanie.

Opolski spektakl "Dwoje na huśtawce" w reżyserii Marcina Sosnowskiego nie zaskakuje ani scenicznymi rozwiązaniami, ale też nie rozczarowuje, głównie dzięki dobremu aktorstwu i prostocie scenografii. Duet Paradzińska-Malec ma mnóstwo energii, którą równomiernie wyzwala w każdym momencie przedstawienia, bez względu na to, czy ich bohaterowie właśnie się kłócą, słodko gruchają czy milczą. Swoimi postaciami uświadamiają prostą, niekoniecznie oczywistą prawdę, że struktura miłości jest niezmienna bez względu na wielkość miasta: człowiek na opolskim rynku tak samo boi się odrzucenia, uczucia z litości, jak nowojorczyk.

"Dwoje na huśtawce" na deskach "Kochanowskiego" to słodko-gorzki poemat o samotności, której nic nie jest w stanie ukoić. Sztuka nie pozostawia też nadziei. Słowo "kocham" pada na samym końcu, tyle tylko, że - niestety, niestety - nie posiada już czarownej mocy zmiany rzeczywistości na bardziej przystępną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji