Artykuły

Wesoła zabawa w psychiatryku

"Marat/Sade" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Niezasłużone nobilitowanie przedstawienia przez dopisywanie mu filozofii, której nie zawiera, i to jeszcze na długo przed premierą tegoż spektaklu, uważam za czyn wręcz niegodziwy. A tak właśnie zachowały się niektóre media wobec przedstawienia "Marat/Sade" w Teatrze Narodowym. Ta nobilitacja spektaklu z góry już miała zasugerować pozostałym krytykom i publiczności, że oto czeka nas genialne dzieło w reżyserskim wykonaniu Mai Kleczewskiej. To nic innego jak rodzaj presji. No i część piszących o teatrze, a także część widzów "kupiła" ową nachalną sugestię. Tymczasem zamiast genialnego dzieła na narodowej scenie oglądamy bełkotliwą, nieudaną kompilację wycinków zapożyczonych z rozmaitych inscenizacji innych reżyserów.

Nie jestem nawet przeciwna tzw. ściąganiu pomysłów od innych reżyserów, zwłaszcza inteligentnych i utalentowanych (w ramach oczywiście cytatu). Bo to, co dobre, w teatrze należy kontynuować. Ale owo "ściąganie" musi czemuś służyć, z czegoś wynikać i do czegoś prowadzić. U pani Kleczewskiej zaś nie prowadzi do niczego. Jaką tezę stawia reżyser? Czego próbuje dowieść tą składanką wziętą z rozmaitych czyichś pomysłów? Oceniajmy spektakl na podstawie tego, co widzimy w przedstawieniu, a nie w oparciu o interpretację a priori, narzuconą nam w prasie na siłę przez osoby lansujące panią Kleczewską i kleczewskopodobnych.

W napisanej na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku sztuce Petera Weissa "Marat/Sade" akcja toczy się w zakładzie dla obłąkanych w Chareton, gdzie przebywa jako pacjent markiz de Sade. Napisaną i wyreżyserowaną przez niego w tymże zakładzie sztukę o życiu i śmierci jednego z przywódców rewolucji francuskiej Jeana Paula Marata grają chorzy psychicznie pacjenci zakładu, wcielając się w różne role. De Sade gra w spektaklu samego siebie. Cała akcja skupiona jest głównie wokół protagonistów Marata i de Sade'a, którzy prezentują dwa różne programy ideowe i różne widzenie rewolucji. Marat, grany przez paranoika, pacjenta leczonego metodą hydroterapii, jest ideowym adwersarzem de Sade'a. Jako rewolucjonista naprawę świata i zaprowadzenie sprawiedliwości społecznej widzi jedynie w rewolucji, ale w jej radykalnej formie, czyli w stosowaniu terroru. Ma chwile zwątpienia w słuszność tej drogi, ale z niej nie zawraca. W końcu zostaje zabity przez Charlottę Corday.

De Sade zaś postrzega rewolucję jako drogę prowadzącą do dyktatury, jednak nie przedstawia innego programu społecznego, lecz optuje za tzw. jednostkową wolnością bez żadnych ograniczeń, zwłaszcza w sferze cielesności. Spór między nimi jest siłą napędową sztuki Weissa, mówiącej o tym, że właśnie stary świat umiera, nowy się rodzi, co z tego wynika, za jaką cenę, jakie zbrodnie temu towarzyszą, jak w tym wszystkim ma się moralność człowieka itd., itd.

Tak jest w sztuce Weissa. Natomiast na scenie Teatru Narodowego oglądamy jakąś bełkotliwą komedyjkę, gdzie się wszyscy wygłupiają, udając wariatów. Zupełnie jak w amatorskim kabarecie, marny skecz goni następny, którym z kolei towarzyszą głupawe miny i wykrzywiające się na różne sposoby twarze aktorów, wykręcane ręce, dzikie wrzaski, jakieś drgawki, przewracanie się na powyginanych do niemożliwości kończynach itp., itp. Po nocach śnić mi się będą czerwone pantofle na powyginanych, powykręcanych nogach Beaty Fudalej jako Simony. Widocznie tak właśnie reżyser, a za nią aktorka, wyobraża sobie kobietę chorą psychicznie.

Obliczona na huragany śmiechu na widowni scena z biegającym boso Janem Englertem, udającym kardynała, któremu spoza rozpiętej miejscami sutanny widać slipy - zawiodła. Choć podobno miała to być czytelna karykatura pewnego duchownego, okazała się niewypałem. Czyżby aktorstwo dobrego przecież aktora Jana Englerta realizowało się już tylko w tak niewybrednych, farsowatych rolach? No, ale jako dyrektor Teatru Narodowego sam tego chciał. A nad wszystkim rozpościera swoje skrzydła chaos. Istne panoptikum. Niektórzy nawet się śmieją, że może rzeczywiście celem pani Kleczewskiej było zrobienie ze sztuki Weissa po prostu wesołej zabawy w psychiatryku. Na poziom tejże zabawy spuśćmy zasłonę milczenia.

W roli de Sade'a występuje Danuta Stenka, wygłaszając na początku i później niemiłosiernie długie, nudne, piłowate monologi z zadęciem iście hamletowskim, nie mając wszak po temu żadnych, ale to żadnych warunków. Ani w środkach aktorskich, ani w prowadzeniu przez panią reżyser, ani też w literze tekstu. To najbardziej bełkotliwe sceny w całym tym bełkotliwym przedstawieniu. Także postać Marata w wykonaniu Pawła Paprockiego niewiele tu ustępuje Danucie Stence.

I nie ratuje pani Kleczewskiej zatrudnienie przy fortepianie prawdziwego pianisty Macieja Grzybowskiego, który nim rozpocznie się spektakl, daje interesujący koncert pięknej muzyki autorstwa Agaty Zubel (tej samej, której muzyka uświetnia "Wrocławską golgotę" - spektakl Sceny Faktu Teatru Telewizji). Nie ratuje też idąca z playbacku mniej więcej w środku przedstawienia "Etiuda rewolucyjna" Chopina, markowana na fortepianie przez Marata w slipach. Nie jest nawet w stanie zrekompensować nieudolności reżyserskiej piękna, przejmująca, znakomicie pomyślana i zrealizowana scena z manekinami (odczytuję to wprawdzie jako ściągnięcie z "Manekinów" Jasieńskiego, ale nie szkodzi).

Dla mnie "Marat/Sade" w ujęciu pani Kleczewskiej jest typowo komercyjnym przedstawieniem. Powierzchowność wszystkiego, gra zapożyczonymi obrazkami i konwencjami, no i koniecznie "uatrakcyjnienie" spektaklu golasami. Żal mi tej trójki aktorów (Patrycji Soliman, Marcina Przybylskiego i Arkadiusza Janiczka), kiedy tak przez długi czas stoją rozebrani do naga na wprost widowni i nie bardzo wiedzą, co mają z tym zrobić. Przypominają modele na komercyjnym wybiegu. Żałosny widok. A publiczność patrzy na tę ich nagość i bardziej pewnie zapamięta intymność szczegółów ciała aniżeli postaci, które grają.

Pani Kleczewska wyraźnie ma obsesję na tym punkcie (vide jej obsceniczna "Fedra" firmowana przez tenże sam Teatr Narodowy). Czy pani Kleczewskiej wciąż trzeba przypominać, że sztuka nie znosi dosłowności w skali jeden do jednego? Że jeżeli zamierza się mówić o rzeczywistości pozateatralnej, to koniecznie w przetworzeniu artystycznym, bo inaczej owo przedsięwzięcie nie jest sztuką teatru ani w ogóle sztuką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji