Artykuły

Nagi Poniedziałek

Rozmowa Romana Pawłowskiego z Jackiem Poniedziałkiem, aktorem warszawskiego teatru Rozmaitości.

Co Pan robi w poniedziałki?

Powinienem odpoczywać, bo poniedziałek jest w teatrze dniem wolnym. Ale teatr, w którym pracuję - Rozmaitości - nie jest zwyczajnym teatrem. Kiedy przygotowujemy nowy spektakl, pracujemy na okrągło przez cały tydzień.

Nie kończycie próby punkt czternasta, jak w innych teatrach?

To właśnie odpowiada mi w Rozmaitościach, że tam nikt pięć po drugiej nie patrzy na zegarek i nie mówi: "Panie reżyserze, musimy odebrać dziecko ze szkoły albo dorobić w telenoweli".

Czy to znaczy, że życie poza teatrem dla Pana nie istnieje?

Uprawiam dużo sportu, ponieważ często gram role, które wymagają sprawności fizycznej. Chodzę na basen, ćwiczę na siłowni i uprawiam jogę. Na to zawsze muszę znaleźć czas.

A wakacje?

Wakacje spędzamy razem z Krzyśkiem Warlikowskim i Małgosią Szcześniak. Czytamy to, nad czym mamy pracować w następnym sezonie, dyskutujemy, robimy adaptacje, kłócimy się.

Jak to się dzieje, że grupa dorosłych ludzi poświęca cały swój czas na robienie teatru?

To jest wybór pewnej drogi, która polega na wspólnym życiu i wspólnej pracy. Być może przyczyna leży w naszych życiorysach. Wszyscy w Rozmaitościach jesteśmy w jakimś sensie rozbitkami. Każdy z nas poniewierał się po różnych teatrach w Polsce, część szuka przygody w filmie i telewizji. Nie jesteśmy najmłodsi, średnia wieku w zespole to 35-40 lat. Ale bardzo dobrze rozumiemy swoje miejsce w Polsce i coraz głośniej o tym mówimy.

Czy jest jakaś idea, pod którą podpisałby się cały zespół Rozmaitości?

Może to zabrzmi pompatycznie, ale wydaje mi się, że łączy nas poszukiwanie prawdy, i to zarówno o świecie, jak i o nas samych. Dlatego to, co robimy na scenie, ma charakter spowiedzi, często bardzo intymnej i drastycznej. Interesuje nas to, co dzieje się między ludźmi, przede wszystkim prawda o związkach emocjonalnych. Oczywiście nasze poszukiwania determinuje miejsce, w którym żyjemy. W Polsce bycie szczerym nie przychodzi łatwo.

Zależy komu, aktorzy telewizyjni nie mają jakoś nic do ukrycia przed czytelnikami kolorowych czasopism.

Mówię o prawdziwej szczerości, a nie o skandalach na użytek brukowej prasy.

Pochodzi Pan z Krakowa?

Tak, ale nie z tego bogatego, inteligencko-mieszczańsko-artystycznego Krakowa. Wychowałem się w dzielnicy Olsza II, do Rynku mieliśmy trzy kilometry, a to tak jakby było trzysta. Aura małego miasteczka. Na sąsiednie pogomułkowskie bloki patrzyłem z zazdrością, jak na lepszy świat, bo my paliliśmy węglem, nie mieliśmy bieżącej wody ani toalet. Na pewno to nie było miejsce, w którym na dziecko się dmucha i chucha, musiałem sobie radzić sam. Mój ojciec był kelnerem w Hotelu Francuskim, umarł, kiedy miałem cztery lata, matka wychowywała sama czworo dzieci. Pracowała w sklepie, potem w hucie szkła na trzy zmiany, jej życie było koszmarem. Właściwie cały czas jej nie było, a kiedy przychodziła, to tak zmęczona, że nie mogła się nami zająć. Żyliśmy w strasznej nędzy, co miesiąc przychodził ten dzień, że trzeba było pojechać do cioci po pieniądze.

Wszystko ściągało w dół. To tkwi we mnie do dzisiaj.

Jak Pan w takim razie przeszedł te trzysta kilometrów z Olszy do szkoły teatralnej?

Sam nie wiem, jak to się udało. Kiedy kończyłem podstawówkę, pani pedagog szkolna uznała, że skoro jestem z biednej rodziny, to powinienem zdobyć "intratny" zawód, a tym zawodem jest elektronik. "Będziesz naprawiał telewizory" - powiedziała mi i kazała iść do technikum. Nie zwróciła uwagi, że jestem słaby z przedmiotów ścisłych, no i oczywiście nie przyjęli mnie. Wylądowałem w zawodówce, nawet nie elektronicznej, ale telekomunikacyjnej: uczyli nas, jak ciągnąć kable. Potem skończyłem trzyletnie technikum, jak to wtedy mówiono, "na podbudowie szkoły zawodowej", co się długo za mną ciągnęło i było kolejnym moim kompleksem. Dzięki temu jednak mogłem zrobić maturę i iść na studia do szkoły aktorskiej.

Stwarza Pan obraz siebie jako ofiary.

Nie skarżę się i nie narzekam, przecież z tego wszystkiego wyszedłem! Jeżeli cokolwiek osiągnąłem, tym bardziej mnie to cieszy.

To był zbieg okoliczności czy efekt własnej pracy?

Miałem szczęście spotkać odpowiednich ludzi, którzy zmienili moje myślenie. Na początku lat 80. fascynowałem się zespołem Maanam, byłem oszalałym fanem Kory. Odważyłem się kiedyś, podszedłem do niej i przedstawiłem się. Miałem wtedy 17 lat, zaprzyjaźniliśmy się. Była elektryzująca, niesamowita, miała ogoloną głowę i śpiewała "Żądzę pieniądza" i "Boskie Buenos", znałem jej wszystkie piosenki na pamięć, to były moje pierwsze ekstazy artystyczne. Kora wpłynęła na moje myślenie o świecie, zobaczyłem inną Polskę, inne możliwości realizacji siebie w tym smutnym, szarym kraju. Potem w szkole teatralnej spotkałem Krystiana Lupę i Krzyśka Warlikowskiego. I te spotkania zupełnie zmieniły moje życie.

A skąd się wziął pomysł na aktorstwo?

Chyba z występów na akademiach, byłem najlepszy w szkole w klepaniu wierszyków. Miałem praktykę, bo szkoła nosiła imię Broniewskiego, więc ciągle była okazja. Recytowałem "Piękna jesteś, rzeko Wisło", a nauczycielki słuchały ze łzami w oczach. W szkole średniej założyliśmy teatr, w którym wystawiliśmy "Zwierzęta hrabiego Cagliostro" Bursy, później poszedłem za ciosem i wystartowałem w ogólnopolskim konkursie recytatorskim. Zająłem drugie miejsce w kraju i doszedłem do wniosku, że jakiś talent chyba mam.

Jak takie dzieciństwo odciska się dzisiaj?

Ludzie się oburzają, kiedy to mówię, ale teatr jest dla mnie miejscem terapii, bo tam, skąd pochodzę, nie byłem słuchany. Scena daje mi możliwość mówienia do wielu ludzi. Poza tym jest mi o wiele łatwiej zagrać i zrozumieć postaci tragiczne, które są zdeterminowane przez swój los.

Takie jak Hamlet?

Na przykład.

Pański Hamlet w przedstawieniu Krzysztofa Warlikowskiego miał rzeczywiście więcej cech proletariackich niż królewskich. To nie był Hamlet z Elsynoru, ale z Olszy II. Można tak powiedzieć?

Nikt go tak nie nazwał, ale podoba mi się to określenie. Pamiętam, jak Krzysiek na pierwszej próbie powiedział coś, co trochę mnie zabolało, ale cóż, miał rację. Opowiadał, co kto będzie grał, i kiedy doszedł do głównej roli, podniósł wzrok na mnie i powiedział: "No, a Hamleta zagra nasz biedny Jacek". I z tym poczuciem próbowaliśmy. Miałem zagrać człowieka niedoskonałego, zdeterminowanego przez warunki, w których się wychował.

A więc znów ofiara losu!

Nie ma się z czego śmiać. Zresztą mój Hamlet nie litował się nad sobą, tylko walczył! Ta rola rozwijała się bardzo długo.

Krzysiek wyjechał do Niemiec coś reżyserować, a ja całkowicie się zmieniłem. Ogoliłem głowę na łyso, przestałem realizować uwagi reżyserskie, a zacząłem wgryzać się sobą w postać. Dałem mu energię kogoś, kto wyszedł z nędzy i potrafił przezwyciężyć niechęć otoczenia. Pomogły mi także złe recenzje po premierze i nieprzyjemna atmosfera w środowisku. Zacisnąłem zęby i walczyłem.

Mówił Pan, że Rozmaitości to grupa poszukiwaczy prawdy. Hamlet jest także poszukiwaczem prawdy, tyle że o śmierci swego ojca. Demaskuje kłamstwo Klaudiusza, swojej matki, tnie bezkompromisowo rzeczywistość żyletą po oczach, ale jednocześnie ma różne rzeczy na sumieniu, na przykład Ofelię.

Albo to, co robił w Wittenberdze z Rosenkrantzem i Guildensternem.

No właśnie, czy ten moralista nie jest trochę zakłamany?

Dla mnie Hamlet jest przede wszystkim nieprzystosowany. Tylko człowiek nieprzystosowany może piętnować rzeczywistość, bo nie ma nic do stracenia. Hamlet nie ma wiary w siebie, jest za słaby, żeby ujawnić do końca, kim jest w relacji z matką, z kobietami. Ale ta słabość jest zarazem jego siłą.

W najsłynniejszej scenie tego przedstawienia Hamlet przychodzi do swej matki nago. Ta scena wywołała największe oburzenie i najwięcej protestów.

Kiedy po raz pierwszy na próbie wyszedłem nagi na scenę, Staszka Celińska, która gra moją matkę, była cała czerwona, łzy jej stanęły w oczach, strasznie ją to poruszyło. Zrobiłem to z desperacji, bo nie mogliśmy tej sceny ruszyć. To, że się przed nią obnażyłem, podziałało na nas nieprawdopodobnie. Nagle coś zaczęło się dziać, emocje fruwać. W scenie z Gertrudą, łamiąc wszystkie konwencje, jestem paradoksalnie silniejszy. Wstyd jest po drugiej stronie, to Gertruda powinna się wstydzić. A zarazem nagość ma tu metaforyczny sens: to jest naga prawda, Hamlet staje przed nią nagi, jak nowo narodzone dziecko, a zarazem jak kochanek, i mówi: "Ty nie potrafisz być sobą, nie potrafisz żyć poza erotyką, jesteś niewolnicą swoich popędów, swojego ciała i przez to doprowadziłaś do śmierci męża".

Niektórzy widzowie i krytycy odbierają jednak Pańską nagość dosłownie.

To nieprzyjemne. Interwencje ze strony widowni zdarzały się często Najbardziej spektakularna miała miejsce dwa czy trzy miesiące po premierze.

Gramy scenę z Gertrudą, wchodzę. Czasem na początku pojawiały się rechoty, ale wytrzymywaliśmy i szliśmy dalej. Po zabiciu Poloniusza wracam do matki i kładę się na podłodze, nagle odzywa się jakiś przerażający krzyk z widowni: "Nie, no tego już za wiele. Czy to jest teatr, czy burdel? Czy naprawdę potrzeba gołej dupy, żeby powiedzieć, że król jest nagi?". Śmiech. Leżę na podłodze, wstrząśnięty po zamordowaniu Poloniusza, Staszka ciężko dyszy, wszyscy potwornie przejęci dramatem nie wiemy, co robić dalej. Próbujemy jeszcze raz się skupić i znów ten samo głos: "Bardzo proszę, żeby pan włożył majtki". Znowu rechot na widowni, scena wydłuża się niebotycznie. W życiu nie przeżyłem czegoś takiego, naprawdę poczułem się goły. Zacząłem się zasłaniać, przestałem być Hamletem, byłem Jackiem Poniedziałkiem, który się nago popisuje przed 250 osobami. Zszedłem ze sceny, schowałem się za przepierzenie. Marek Kalita - Klaudiusz - mówi do mnie błagalnym szeptem: "Jacuś, proszę cię, wyjdź". Ja na to: "Nie ma sensu, dla kogo my gramy". Widzowie to słyszą, cisza. Teraz odzywa się Czarek Kosiński, który grał Ducha: "Hamlecie, Hamlecie, wyjdź". W końcu znalazłem odrobinę siły, zgasili światło, znów wychodzę, gramy, padają teksty Szekspira i znowu odzywa się ta kobieta: "Proszę pana, czy dziecka trzeba do tego, żeby powiedzieć, że król jest nagi? No powiedz, dziecko, co robimy". I odzywa się głos dziesięcioletniego chłopczyka: "Hamlecie, ubieramy się i gramy dalej". Wtedy w końcu ktoś z widzów zareagował: "Jak się pani nie podoba, niech pani wyjdzie", a ona na to: "Zapłaciłam za bilet i nie wyjdę, chcę oglądać do końca". I tu rozległy się frenetyczne brawa, które przełamały sytuację. Poczuliśmy, że cała widownia jest za nami, dostaliśmy takiej energii, że zagraliśmy chyba najlepsze przedstawienie.

A kobieta? Wyszła?

Chyba w końcu trzasnęła drzwiami. Ale to nie był jedyny incydent. Innym razem zdarzyło się, że grupa licealistów tak rechotała i głośno komentowała moje szczegóły anatomiczne, że przerwałem i powiedziałem do nich: "Czy wam się wydaje, że to jest telewizor i ja nie słyszę, co mówicie?". Zmroziło ich, nie spodziewali się, że aktor może zejść z ekranu, jak w "Purpurowej róży z Kairu", i coś do nich powiedzieć. Do końca cisza była jak makiem zasiał.

A gdyby Pan zobaczył gołego faceta na scenie w Krakowie w 1980 roku?

Nie wiem, pewnie byłbym czerwony ze wstydu. Ale ja nie jestem dobrym przykładem do udowodnienia pańskiej tezy. Ja w teatrze zawsze uciszałem innych, narażając się na śmieszność. Zresztą takie reakcje nie biorą się ze złych intencji, ale z braku świadomości. A w to, co my pokazujemy na scenie, wpisane jest oczywiście pewne ryzyko. I my się tego ryzyka nie boimy.

W wielu spektaklach Pan występuje nago lub półnago, jak w "Oczyszczonych" czy "Burzy". Zastanawiam się, czy nagość nie stała się dla Pana kostiumem?

Muszę to zmienić, też mnie to zaczyna irytować. Ostatnio Krystian Lupa postanowił mnie rozebrać w "Stosunkach Klary" i powiedział o tym już na pierwszej próbie. A nie da się odmówić takiemu reżyserowi jak on.

Bo tak naprawdę nagość działa tylko raz. Kiedy Stanisława Celińska obnażyła się w "Oczyszczonych", gdzie gra rolę tancerki z peep-show, dla wielu widzów to był szok, bo widzieli w niej dotąd rozkoszną, dowcipną panią w średnim wieku. To było nieprawdopodobne przeżycie. Przez to, że odsłoniła swoje ciało, stała się tragiczna postacią.

W "Oczyszczonych" rzeczywiście moja nagość jest kostiumem, ale ten dramat jest odrębną kategorią. Gdyby porównywać to, co napisała Sarah Kane, z tym, co zrobiliśmy na scenie, to jesteśmy przy niej grzecznymi chłopakami i dziewczynkami. Jej sztuka wystawiona wiernie według zaleceń autorki nadawałaby się tylko do ostrego sex- -shopu sadomasochistycznego.

Dlaczego wystawiliście ją w złagodzonej wersji?

Nie złagodziliśmy jej, tylko użyliśmy metafory. Mamy w Rozmaitościach jeszcze jedno słowo, które również może zabrzmieć nieco pompatycznie, mianowicie misja. Rzeczywiście, oswajamy ludzi z tym, o czym się nigdy w Polsce nie mówi na głos, z erotyką, z nagością, z człowieczeństwem po prostu. Nie jesteśmy przecież skoncentrowani wyłącznie na ciele. Ono nam tylko służy do przekazywania istotnych treści. Nie chcę dorabiać ideologii...

Ale chyba Pan jednak dorabia. Ta pani od Hamleta mogłaby zapytać: jaka misja? oswajania z gołymi tyłkami?

Nie upraszczajmy! Mówimy o duszy i o świadomości! Przede wszystkim o świadomości. Człowiek, który udaje, że nie ma ciała i nie pożąda, usiłuje wyprzeć się miłości i sobie oraz innym odebrać do niej prawo! Poza tym nie zaprzeczy pan, że nagość, zwłaszcza męska nagość, jest w Polsce strasznym tabu? Nie wiadomo, dlaczego nikt nie protestuje, kiedy na scenie reżyserzy rozbierają aktorki, a kiedy mężczyzna pokazuje swoje ciało, od razu buduje się nieczysty, homoseksualny kontekst.

No tak, przecież Kazimierz Kutz niemal w każdym przedstawieniu rozbiera jakąś aktorkę, i to w Teatrze Narodowym, ale nikomu nie przychodzi do głowy żądać, żeby się ubrała.

Dlaczego ci sami ludzie, którzy ślinią się, patrząc na biust w Narodowym, oburzają się na męską nagość w Rozmaitościach? My chcemy mówić o człowieku "w całości". Dlaczego mamy pomijać tę sferę, której spychanie na społeczny margines prowadzi tylu Polaków do frustracji, lęków, agresji. Polacy są tacy agresywni między innymi dlatego, że nikt im nie powiedział, że mają prawo kochać, kogo chcą, i mają prawo pożądać, i mają prawo to pożądanie realizować. I że robiąc to, nie są grzesznikami i nie będą się smażyć w piekle!

Ale jest chyba jeszcze jedna strona tej, jak to Pan nazwał, misji, mianowicie w Rozmaitościach gracie wiele sztuk, w których występują postacie homoseksualistów. "Oczyszczeni" są historią miłości dwóch gejów, "Beztlenowce" Villqista to opowieść o dwóch homoseksualistach, którzy wychowują dziecko.

Nie sądzę, aby chodziło tu o propagowanie określonych postaw seksualnych. Celem jest tu oswajanie ludzi z innymi i nie jest istotne, czy to są chorzy na raka, panny z dzieckiem, geje czy Żydzi. Bardzo lubię grać "Beztlenowców", bo to jest takie maleńkie ognisko prawdy. Niech pan wierzy, że mam poczucie misji. Nie tylko dlatego, że postać, którą gram, jest mi bliska, ale że coś tą rolą zmieniam. Najcudowniejszym momentem przedstawienia są ukłony. Spojrzenia ludzi, którzy patrzą na nas z taką czułością, jakby chcieli nam powiedzieć: w porządku, kochamy was, akceptujemy, współczujemy z wami, porusza nas wasza historia - to najpiękniejszy moment w mojej pracy. Niezwykły moment wspólnoty. To mi daje siłę poza teatrem, bo na ulicy czuję się zbyt słaby, żeby być do końca szczerym.

Dlaczego?

Dlatego, że ludzie w Polsce ciągle boją się obcości, tego, co w nich samych nie jest poznane. Dlatego są agresywni w stosunku do Żydów, Niemców, gejów, panny z dzieckiem i tak dalej. Ludzie boją się, bo im to za bardzo przypomina, że sami w głębi duszy są trochę inni, że mają głębokie niewyrażone i niezrealizowane nigdy marzenia. Co jest naturalne i powszechne, ale oni o tym nie wiedzą. Wojciech Eichelberger napisał w książce "Elementarz", że ojcowie w Polsce rzadko przytulają swoich synów, ponieważ boją się, żeby nie ujawniła się jakaś karygodna skłonność. Przez co ich synom przez całe życie czegoś brakuje. To absurd!

Zgoda, Polacy nie chorują na nadmiar tolerancji. Ale z drugiej strony czy nie uważa Pan, że teatr idealizuje ten problem? Geja pokazuje się w Rozmaitościach jako ofiarę, jak w "Oczyszczonych", gdzie bohaterów torturuje Tinker, obcina im ręce, podrzyna gardła.

Nieprawda. Tinker torturuje wszystkich, którzy ulegają miłości. Homoseksualizm jest tam użyty po to, aby wzmocnić, skondensować wrażenie, że miłość jest w tym świecie zakazana. A u Villqista w ogóle nie chodzi o ofiary, to jest sztuka o rozpadzie związku. Dlatego tak działa na ludzi, bo opowiada o dwóch mężczyznach, którzy przeżywają takie same problemy, tak jak para damsko-męska - wychowują dziecko, przechodzą kryzys. Postać, którą gram, nie obwinia społeczeństwa. Ludzie nie muszą nam współczuć dlatego, że jesteśmy zaszczutymi gejami, ale że w naszym związku są jakieś zawirowania i nie radzimy sobie z emocjami. Homoseksualizm to w gruncie rzeczy tylko pejzaż tego związku.

Nie pomyślałby Pan jednak, że następnym krokiem powinna być sztuka, w której ten "inny" będzie pokazany krytycznie? Gdzie Żyd będzie winny kradzieży, homoseksualista popełni zbrodnię, panna z dzieckiem będzie niedobra dla tego dziecka. Bo wtedy dopiero będziemy mówić o normalności. To będzie dopiero próba dla tolerancji. Wtedy przekonam się co do tej misji, o której mówiliśmy na początku.

Zgadzam się z panem. Ale na razie jest chyba na to w Polsce za wcześnie.

Zbliża się premiera "Dybuka", o której już się mówi, że wyrasta z doświadczenia Jedwabnego. Czy to nie będzie kolejne przedstawienie o ofiarach nietolerancji?

Myślę, że nie. O Jedwabnem mówiliśmy raczej przy okazji "Burzy". "Dybuk" nie będzie przedstawieniem o nietolerancji, ale o zdradzie. Bohaterem jest Żyd, prymitywny dorobkiewicz, który odwraca się od swojej tradycji, bo tak jest mu wygodniej. Gdyby był wierny kulturze i tradycji żydowskiej, to nie złamałby słowa danego swojemu nieżyjącemu przyjacielowi i wydałby córkę za jego syna, Chanana.

Mówi Pan o sztuce An-skiego, napisanej na długo przed Holocaustem. Ale druga część przedstawienia oparta jest na współczesnym reportażu Hanny Krall, o Amerykaninie, w którym odzywa się duch zgładzonego w Holocauście dziecka.

Pan ocenia nasze intencje z punktu widzenia inteligenta z wielkiego miasta, ale proszę spojrzeć na całe społeczeństwo. Jak wielu Polaków myśli kategoriami antysemickimi, nawet często nie zdając sobie z tego sprawy? Nie znają Dmowskiego ani Piaseckiego, nie widzieli nigdy na oczy żadnego żydowskiego lichwiarza, który jest ulubionym motywem polskich fundamentalistów. A mimo to używają tamtej ideologii.

My przywołujemy Dybuka tamtej rzeczywistości, która została zamordowana. Na co dzień nie myślimy o tym, nie zdajemy sobie sprawy z rozmiarów tragedii. Jedna dziesiąta polskiego społeczeństwa zniknęła, razem z liczącą tysiące lat kulturą materialną, artystyczną, filozofią. Staliśmy się wskutek tego jednolitym i strasznie nudnym społeczeństwem, w którym wszyscy są tacy sami. Dużo jeździliśmy z Krzyśkiem i Małgosią w latach 90. po Polsce śladami starych szlacheckich dworków, pałaców i synagog. Chcieliśmy uciec od tej polskiej jednolitości.

To szokujące, jak niewiele zachowało się z dawnej kultury materialnej. Z tego tygla, jakim przez całe wieki była Polska. Dla mnie to był szok, nigdy nie rozmawialiśmy o tym w rodzinie, nie mówiąc już o kościele i szkole. Ale najbardziej zdumiewające było napięcie, jakie rodziło się w przypadkowo spotkanych ludziach, kiedy pytaliśmy, którędy do synagogi. Od razu patrzą na pana jak na Żyda, który przyszedł odbierać majątek. Zwłaszcza u starszych ludzi silna jest ta podejrzliwość.

Jak Pan się wtedy czuł?

Jak to jak? Czułem się oczywiście Żydem. Tak samo się czuję, kiedy ktoś opowiada antysemickie dowcipy. Mówię wtedy, że jestem Żydem, i rozmowa zmienia się diametralnie.

Chcemy w "Dybuku" wstrząsnąć ludźmi i uświadomić im, że było tu kiedyś inaczej. Naszym celem jest wzruszyć widzów historią żydowską, samą w sobie, bez kontekstu antysemickiego i bez ofiar. Wierzę, że to może złagodzić antysemickie nastroje. Wie pan, może to porównanie zabrzmi dziwnie, ale najlepszym filmem o gejach, jaki widziałem, była "Klatka dla ptaków", komedia, na której bawią się wszyscy, niezależnie od wieku, doświadczenia, preferencji seksualnych i poglądów. Chodzi o to, by ludzie poczuli, że wszyscy mają coś wspólnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji