Artykuły

Muzyka nie łagodzi obyczajów

Arystotelesowska teza "muzyka łagodzi obyczaje" była wieloletnim hasłem felietonów Jerzego Waldorffa. Moje pokolenie wychowywało się na tych tekstach. Po niemal dziesięcioleciu jego nieodżałowanej nieobecności wśród nas, Mariusz Urbanek napisał ponad 300-stronicową, pięknie wydaną biografię Pana Jerzego, którą warto przeczytać - o książce "Waldorff. Ostatni baron Peerelu" pisze Sławomir Pietras w tygodniku Angora.

Postać Waldorffa bardziej nadaje się do szkiców literackich, esejów, nawet powieści, niż jako przedmiot żmudnych dociekań uzasadniających podtytuł pracy: "Ostatni Baron Peerelu". Autor dotarł do wielu nieznanych zdarzeń i spraw z długiego życia Waldorffa.

Niefortunne wyeksponowanie jego związku z Mieczysławem Jankowskim miało ubarwić tę i tak świetnie napisaną książkę. Niestety, bardziej tylko potwierdziło tytuł dzisiejszego felietonu w przełożeniu na intymny życiorys nieboszczyka.

Z tym będzie pewien kłopot, kiedy książka wpadnie w ręce uczniów gimnazjum im. Jerzego Waldorffa na poznańskich Winogradach. Szkole tej nadano imię Waldorffa zaraz po jego śmierci. Teatr Wielki w Poznaniu, od którego rozpoczął on swą artystyczną edukację jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego stulecia, poczuł się poniekąd zakładem opiekuńczym kilkunastoletnich uczniów w dziedzinie wiedzy o życiu, czynach i sławie tej jakże barwnej postaci.

Podejmowałem się wytłumaczyć dziatwie przedwojenne fascynacje Waldorffa włoskim faszyzmem, lekkie odchylenia antysemickie, powojenne publikacje schlebiające propagandzie wczesnego PRL-u, a nawet zoologiczną niechęć do tłustych i śmiesznych primadonn. Natomiast ani poznańskim uczniom, ani nawet moim czytelnikom nie umiałbym wyjaśnić, na czym polegało trwające ponad 50 lat małżeństwo Waldorffa z Jankowskim, którego ponoć Mistrz zdradzał z pewną primabaleriną na usługach ambasady sowieckiej, o czym trąbiła niegdyś cała Warszawa.

Podejrzewam, że biograf nie zetknął się osobiście z bohaterem swej pracy. Szkoda, Odkrywam bowiem u Mariusza Urbanka interesujący talent literacki. Znając Waldorffa osobiście, prawdopodobnie zarzuciłby ów peerelowski kontekst i tytuł, jeszcze bardziej zajmując się barwnością postaci i bogactwem niezliczonych wydarzeń z życia swego bohatera.

Jedno z nich przytaczam z lat 60. Ze Zdzisławem Dworzeckim przyjechaliśmy na otwarcie Warszawskiej Jesieni jako reprezentanci poznańskiej Jeunesses Musicales, którą właśnie założyliśmy. Jerzy Waldorff i Stefan Kisielewski byli naszymi cicerones, wspominając udane spotkania ze studentami w Poznaniu. Przed koncertem inauguracyjnym staliśmy we foyer Filharmonii Narodowej w towarzystwie nie byle kogo, bo wnuka Ottona Bi-smarcka, którego jako impresaria Warszawa fetowała z wdzięczności za prapremierę "Pasji wg św. Łukasza" Krzysztofa Pendereckiego, dopiero co wykonanej w katedrze w Munster.

Wśród postaci, z których Waldorff od lat w swych felietonach bezlitośnie dworował, była prof. dr Zofia Lissa, muzykolog wybitny, ale przesiąknięty do granic absurdu socrealizmem w radzieckim wydaniu. Uczona wpłynęła właśnie do foyer odziana w barwne kimono, jako że powróciła prosto z Japonii. Przy jej niewielkiej posturze i sędziwym wieku był to widok zaiste komiczny. Lekko zawiany po popołudniowym koktajlu wnuk Bismarcka wykrzyknął: Was ist das? Na co równie zawiany Waldorff swym tubalnym głosem ze spokojem odparł: Das ist eine klaine judische Butterfly!

I gdzież tu muzyka, która miała łagodzić obyczaje?

Oczekując esejów o Jerzym Waldorffie od świadków wydarzeń z jego długiego i fascynującego życia, polecam biografię pióra Mariusza Urbanka, w setną rocznicę urodzin Mistrza (2000 r.), którego obyczajów - wbrew temu co głosił - muzyka wcale nie łagodziła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji