Artykuły

Kurier Warszawski

W Warszawie moda na Gombrowicza * "Pornografia", czyli człowiek chce być młody! * Witkacy z muzyką (ale raczej skromną) * Premiera Różewicza, nie tylko o Kafce * Powrót do G. B. Shawa

Opóźnia się, niestety, rewaloryzacja rent i emerytur, spóźniają się pociągi, z opóźnieniem dochodzą do nas listy i przesyłki, spóźniają się premiery w teatrach i edycje periodyków, sami też - bądźmy szczerzy - z opóźnieniem przychodzimy na niejedno spotkanie, nic więc dziwnego, że i Kurier, by nie wyłamywać się z ogólnych tendencji, otwiera nowy rocznik ze znacznym opóźnieniem. Już marzec, niemal wiosna, a tu dopiero pierwszy, styczniowy numer. Trudności były, rzecz jasna, obiektywne, winnych - jak zawsze u nas - nie uświadczysz, pozostają więc jedynie przeprosiny i zapewnienia, że Kurier poprawi się w przyszłości. Lecz czy ktoś jeszcze wierzy w zapewnienia?

Poprzedni rocznik Kuriera zamknąłem informacją o warszawskiej modzie na Gombrowicza, bo istotnie w co drugim teatrze Gombrowicz jest na składzie (grywa go obecnie pięć warszawskich scen), ominąłem jednak, w tej krótkiej notce jedną z premier, by poświęcić jej teraz kilka słów oddzielnie i to - niczym sam Gombrowicz w "Transatlantyku" - "na kolanach". Myślę o adaptacji "Pornografii" dokonanej przez Andrzeja Pawłowskiego i wystawionej - jako jego dyplom reżyserski - na małej scenie Ateneum, siłami tegoż teatru. O ile wiem pierwsza to, udramatyzowana wersja "Pornografii", i aż dziw, że pierwsza, bo właśnie ta powieść ma wszelkie dane na to, by znakomicie zabrzmieć ze sceny. Jest bardziej zwarta, posiada atrakcyjniejszą i konstrukcyjnie prostszą fabułę od np. "Transatlantyku", przy tym - jak na mój gust przynajmniej - doskonale oddaje (choć naturalnie w groteskowym zwierciadle) atmosferę polskiego dworku na rubieży, w okresie okupacji.

Gombrowicz, jak wiadomo, czas wojny spędził daleko; zastrzega się też we wstępie do książkowego wydania "Pornografii" (Paryż, 1960), iż opisał wojenną Polskę tak, jak ją sobie wyobraża i prosi, aby nie przejmować się tym, że to "czasem pomylone, czasem może fantastyczne, bo nie o to chodzi i to zupełnie bez znaczenia dla spraw tutaj się odbywających". Otóż myślę, że ani to pomylone, ani fantastyczne, a w dodatku i nie "bez znaczenia" - specyficzne realia, nad podziw dobrze odtworzone, choć widziane z tak odległej perspektywy, w dużej mierze warunkują tę niezwykłą grę, jaką nam Gombrowicz w "Pornografii" proponuje. Jaka to gra? Jakie są jej reguły? Gombrowicz zawsze pełen niepokoju (niekiedy w pełni uzasadnionego), iż jego utwory będą źle, lub nie będą wcale zrozumiane, dawał do nich obszerne, wyczerpujące komentarze-wyjaśnienia. Tłumaczył także tę powieść:

"Świat napisany jest na dwa głosy. Młodość uzupełnia Pełnię Niepełnią - to jest jej genialne zadanie. O tym właśnie mowa w "Pornografii" - pisał w "Dziennikach". I dalej: "Człowiek, jak wiadomo, dąży do absolutu, do Pełni. Do absolutnej prawdy, do Boga, do pełnej dojrzałości etc. Objąć wszystko, urzeczywistnić w całości proces rozwoju - taki jest ten imperatyw. Otóż w "Pornografii" (...) ujawnia się inny, chyba bardziej tajony i mniej legalny cel człowieka - jego potrzeba Niepełni... Niedoskonałości... Podrzędności... Młodości... (...) Jeśli filozof mówi, że człowiek chce być Bogiem, to ja bym to uzupełnił: człowiek chce być młody".

Oczywiście, to tylko z grubszą nakreślony sens sztuki, w której dwaj starsi panowie kształtują związek dwojga młodych wprowadzeniem skomplikowanej zależności: dojrzałości od młodości, młodości - od dojrzałości. Przy czym, chociaż w opisie brzmi to trochę przyciężko, ogląda się "Pornografię" z ogromnym zainteresowaniem, niekiedy z wielkim rozbawieniem, choć idzie w niej o sprawy ważne, a całość kończy się jatką (łącznie cztery trupy). "Ten utwór jest chyba bardzo trudny, choć ma pozór zwykłej powieści i nawet dość nieprzyzwoitej" - uprzedzał autor. Powieść, napisana ćwierć wieku temu, dziś naturalnie nie epatuje już nieprzyzwoitością - pod tym względem świat (a zwłaszcza teatr) zmienił się diametralnie, co natomiast może u niektórych budzić jeszcze pewne obiekcje (obawiał się ich sam Gombrowicz i prosił, by go źle nie zrozumiano) - to groteskowo -ironiczne ustawienie postaci dowódcy oddziału Armii Krajowej. Nie sądzę jednak, aby były to obiekcje słuszne - śmieszności obawiają się tylko śmieszni naprawdę, prawdziwa wielkość jest zawsze ponad to...

Co do samego spektaklu, to warto podkreślić, iż Ateneum umie dobierać "warsztaty reżyserskie". Nie tak dawno zachwycałem się na tej scenie "Niebem zawiedzionych" - również pracą dyplomową, obecnie Andrzej Pawłowski jasno daje nam do zrozumienia, że można się po nim w teatrze spodziewać wiele dobrego. A reżyserię debiutanta znakomicie wspomagają wytrawni aktorzy: Ewa Wiśniewska i Anna Gornostaj, Jan Kociniak i Michał Bajor, Marian Opania i Marek Lewandowski, a przede wszystkim Jerzy Kamas w węzłowej roli animatora całej gry - Fryderyka. W sumie - wspaniałe przedstawienie!

Trwa moda na Gombrowicza, trwa również moda na Witkacego, z tym, że obecnie - głównie w teatrach muzycznych... Po zeszłorocznej premierze opery Zbigniewa Bargielskiego "W małym dworku" (naturalnie z librettem wg sztuki Witkiewicza), obecnie w kameralnej sali Teatru Wielkiego wystawiono Witkiewiczowską "Sonatę Belzebuba", z muzyką Edwarda Bogusławskiego.

Z trzech współczesnych, kameralnych oper zaprezentowanych ostatnio w Warszawie, rewelacją okazały się "Manekiny" Zbigniewa Rudzińskiego (wg Schulza), "W małym dworku" było już nieco gorzej, a "Sonata Belzebuba" wydała mi się najsłabsza. Bogusławski przyjął bowiem konwencję wręcz recytacji Witkiewiczowskiego tekstu na jednostajnym, monotonnym na ogół podkładzie muzycznym - śpiewacy w związku z tym nie mają pola do popisu wokalnego, muszą natomiast mówić i grać, czego - jak ogólnie wiadomo - nie robią najlepiej, zwłaszcza że Witkiewicz nie jest do grania łatwy. Otrzymaliśmy w rezultacie nie tyle operę, ile okrojony i kiepsko zagrany utwór Witkiewicza, z nużącym podkładem muzycznym. Jedyną prawdziwie atrakcyjną postać - zarówno wokalnie, jak i aktorsko - stworzyła pyszna Jadwiga Gadulanka jako Hilda Fajtcacy; tylko dla niej kompozytor napisał efektowne wokalizy... Trochę zatem szkoda zmarnowanej szansy.

A propos atrakcyjności, to niewątpliwie najbardziej - jak dotychczas - atrakcyjną premierą warszawskich scen w nowym roku była "Pułapka" Tadeusza Różewicza; na motywach biografii Franza Kafki - opowieść o osamotnieniu artysty we współczesnym świecie, o jego konfliktach z otoczeniem i konfliktach z samym sobą, o zwątpieniu i potrzebie tworzenia... Omawiano tę sztukę obszernie w niedawnym "Przekroju teatralnym", powtórzę więc tylko krótko, że wystawił go w teatrze Studio Jerzy Grzegorzewski w swej reżyserii i scenografii, że Franza zagrał Olgierd Łukaszewicz, a jego ojca - Marek Walczewski. To bardzo ważna sztuka i ważna premiera, choć nie ze wszystkimi koncepcjami i rozwiązaniami Grzegorzewskiego mogłem się pogodzić - jak zawsze zbyt udziwnił to, co dość już dziwne, marzyłoby mi się również nieco drapieżności w ustawieniu niektórych sytuacji i postaci. Ale - być może nie mam racji.

Innego typu biografię i inny styl dramaturgii przypomniał natomiast Teatr Dramatyczny, wystawiając "Świętą Joannę" G. B. Shawa. Stary kpiarz tak bardzo był u nas popularny w latach 30-tych, gdy zachwycał się nim Szyfman i lansował w swym Teatrze Polskim, a potem - w latach 1950-tych, gdy trzeba było demaskować na scenie obłudę i grzechy mieszczaństwa, a przy pomocy poczciwca Shawa można to było robić w miarę atrakcyjnie; nie schodziły wówczas ze scen "Profesje pani Warren" i "Szczygle zaułki", później - Shaw wyszedł z mody całkowicie. Jego sztuki sprzed 50-70 lat zwietrzały już na ogół, ostrze satyry mocno się przytępiło...

Fakt jednak, iż "Święta Joanna" zestarzała się jak gdyby mniej od jego mieszczańskich "sztuk przyjemnych i sztuk nieprzyjemnych", zawiera bowiem treści aktualne w każdej epoce, a w naszej - może nawet bardziej niż w poprzednich. Problemy władzy i racji stanu, charyzma, jaką naznaczona była Joanna, i klęska, jaką musiała ponieść, gdy tylko okazało się, że miłość ludu, że jej władza nad ludem zagrażać może potędze dworaków, króla i Kościoła - to tylko wybrane motywy z tego historycznego fresku, malowanego przez Shawa lekkim piórem, niemal po reportersku, z wdziękiem, lecz bez kpin i bez żarcików.

"Święta Joanna" przeszła zatem nieźle próbę czasu, gorzej, iż spektakl w Dramatycznym jest bardzo nierówny. Niewiele wniósł od siebie reżyser, Waldemar Śmigasiewicz, różnie radzą sobie z tekstem Shawa aktorzy. Wprawdzie dobrym nabytkiem tej sceny wydaje się Monika Świtaj, obdarzona interesującym, niskim, ciemnym głosem, lecz zbroję i rolę Joanny dźwiga jeszcze z trudem; obok niej Krzysztof Gosztyła (Dunois), Stanisław Gawlik (biskup Cauchon) i Marek Obertyn (Inkwizytor) podtrzymują poziom, natomiast zupełnym nieporozumieniem wydaje się np. ustawienie roli Delfina.

Na sali - pustawo. Są dziś w Warszawie teatry, do których tygodniami czeka się na bilety, ale i takie, w których czuje się człowiek na widowni bardzo osamotniony. Ale jeśli popatrzymy nie tyle nawet na nazwiska aktorów, ile po prostu na repertuar poszczególnych scen, to łatwo dojdziemy do wniosku, iż publiczność ma rację. Dziś żąda się od teatru czegoś więcej, prócz tego, by sala była ogrzana, dziś już nie chodzi się na wszystko "jak leci", i trzeba umieć dotrzeć do widza, proponując mu atrakcyjne sztuki. Nie tylko te, których reżyserię wypróbowało się już na paru innych scenach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji