Artykuły

Komiks z ambicjami

Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie: FAUST cz. I Johanna Wolfganga Goethego. Przekład: Jacek St. Buras. Opracowanie tekstu i reżyseria: Jerzy Jarocki, współpraca reżyserska i dramaturgiczna: Andreas Wirth, scenografia: Jerzy Juk-Kowarski, muzyka: Stanisław Radwan (muzyka do Nocy Walpurgii. Adam Korzeniowski), choreografia: Ewa Wycichowska. Premiera 5 VII 1997.

Pierwszym pytaniem - oprócz wielu, jakie z okazji tej inscenizacji Fausta ciśnie się na usta, jest pytanie o sceniczność arcyutworu Goethego. Mierzona w kategoriach średniowiecznego moralitetu czy - współcześnie - Różewiczowskiej Kartoteki, mieści się w kategoriach sceniczności. Bardzo specyficznej dramaturgii idei raczej niż postaw. Z wyjątkiem, naturalnie, klasycznie "mieszczańskiego dramatu" Małgorzaty, wtopionego w Goethański "work in progress" jak mucha w bursztyn.

Pytanie drugie - o sens i celowość inscenizacji Fausta (cz. I) na dziś, w Polsce anno 1997. Czy istotnie - upraszczając - naszym problemem, a i problemem świata, jest dziś kryzys ludzkiego poznania rozumowego, gorzka świadomość ograniczoności ludzkiego umysłu, ratio - wobec tajemnicy wszechświata. Czy może raczej zmorą naszej późnej cywilizacji są uzurpacje rozumu, wpędzające, naturalnym prawem przeciwciążenia całe rzesze w mroczne zaułki sekciarstw, satanizmów etc?

Wreszcie pytanie trzecie - jak wieloletni palimpsest Fausta, złożonego z elementów jarmarcznych, rodem z teatru marionetek, z ducha groteski, obrosłego w późnych latach weimarskiego mistrza filozoficznymi spekulacjami z ducha Hegeliańskiego - Fenomenologii dziejów, Schellingowskiego, Herderowskiego - zmieści się w tradycji polskiej, czy może znaleźć dla niej przekładnie? Jak się zdaje - ani romantyczna tradycja polska, ani duch XX-wiecznej groteski nie zapewniają tu zadowalającego "zakorzenienia". Mamy swojego Fausta - Mickiewiczowskie Dziady, tworzone z budulca, zdawałoby się, pokrewnego, moralitet owego. Ale zupełnie gdzie indziej lokującego fundament odbudowy człowieka i świata.

Nie umiem dociec, jaka motywacja przyświecała Jerzemu Jarockiemu, kiedy podjął się realizacji Fausta. I nie umiem sobie tego uzmysłowić po obejrzeniu przedstawienia w Starym Teatrze w Krakowie. Czy była to potrzeba wprowadzenia do polskiej praktyki teatralnej wątku mało w niej obecnego, czy świadomość palącej aktualności dziejów Fausta dzisiaj, czy wreszcie próba zmierzenia się twórcy - naturą swojej osobowości dalekiego od metafizyki - z jedynym dramatem kosmicznym, jaki w dorobku rodzimym światowym, po dokonaniach wielkich metafizyków sceny polskiej pozostał nie wyeksploatowany, czy na koniec - z poprzednią zbieżna - potrzeba zmierzenia się z "problemem faustyzmu" w jego aspekcie twórczym summy dokonań życia artysty. Z inscenizacji Jarockiego klarownie nie rysuje się żadna z tych możliwości.

Jak się zdaje, Jerzemu Jarockiemu przyświecały wszystkie wyżej wymienione motywacje naraz. Bez wątpienia jest to pierwsza próba wprowadzenia na scenę w zupełnie nowym przekładzie Jacka S. Burasa - wątku nieobecnego, czyli pokusa akademicka. Co do palącej aktualności dziejów Fausta - wyraziłam już swoje wątpliwości.

Jerzy Jarocki i jego scenograf Jerzy Juk-Kowarski zabiegali o atrakcyjność spektaklu dla widowni. Przede wszystkim - młodej widowni. Stąd także zagęszczenie efektów horroru i komiksu (noc w kuchni czarownic w klimacie bajek Grimmów, Noc Walpurgii z szatanem - kozłem tronującym centralnie, wjazdem widma na gutaperkowej świni, pudel gigant w pracowniFausta - żywy, a potem "jak żywy", efekty pirotechniczne etc). W kształcie plastycznym przedstawienia, w niejednorodności wizji przejawia się wszakże jego myślowe pęknięcie: niespójność filozofii, nieobecność jednoczącej myśli, przesłania.

Rzecz rozpoczyna się na głęboko wysuniętym podeście- proscenium (z jego okaleczałych kolumn będą potem budowane - kościół, więzienie, rynek małego miasteczka) Prologiem w teatrze, rozegranym w akademickiej, XIX-wiecznej manierze. Ten znak "teatru w teatrze" nie ma jednak w spektaklu dalszych konsekwencji. Tylko w epizodzie Nocy Walpurgii młoda aktorka ("naiwna"? sobowtór Małgorzaty?) wkracza z widowni w rzeczywistość teatralną. Ten znak przekraczania granicy między światem sceny i światem życia pozostaje jednak odosobniony, nie buduje, jak po Prologu w teatrze można by oczekiwać gry iluzji i realności, która by dramat Fausta przybliżyła i uwiarygodniła wobec współczesnych widzów. Jerzy Jarocki próbuje ten dramat przybliżyć innymi środkami. Jego "Faust" dzieje się i historycznie, i współcześnie, zawsze i teraz. Wobec kosmiczno-gwiezdnej mapy nieba, chórów anielskich ("Prolog w niebie") i w knajackiej atmosferze "Piwnicy Auerbacha", gdzie burszów najwyraźniej zastąpili skin-heads. Na koniec, w baśniowym finale. Rozegrawszy (z wyjątkiem "Snu Nocy Walpurgii") całą cz. I Fausta, bezpośrednio po dokonanej tragedii Małgorzaty, reżyser zamyka spektakl prologiem cz. II dramatu. Faust budzi się na polach Elizjum otoczony rojem różowych elfów wśród łagodnej, kojącej muzyki. Jego końcowa kwestia: "Ziemio, przetrwałaś tę noc niezmieniona", na tle plastycznego klimatu tej sceny, gdyby ją czytać wprost - oznaczałaby ni mniej ni więcej jak unieważnienie dramatu Małgorzaty (i wszelkich dramatów ludzkich) w obliczu wiecznego czasu kosmosu. Jeśli by tę scenę czytać poprzez pryzmat teatru w teatrze - można by ją uznać za ironiczny cudzysłów. Ale nie ma w spektaklu Jarockiego danych, które pozwoliłyby ją rozumieć jako znak ironii teatralnej. A gdyby tak było - całą drogę Fausta można by między bajki włożyć, jego dążenie - sprowadzić do gry iluzji i deziluzji w ludzkim życiu. Tak czy owak - "różowy" finał spektaklu nie pozwala ostatecznych pytań Fausta traktować poważnie. Jarocki nie określił, kim ten Faust ma być: Każdym, Artystą, Filozofem. Faust w Starym Teatrze w konsekwencji jest bardziej przechodniem wśród gry scenicznego świata niż bohaterem, co się "dążeniem wieczystym trudzi".

"Faust" bez Fausta... bardzo to trudno napisać o jednym z najwybitniejszych aktorów polskiego filmu i teatru Jerzym Radziwiłowiczu. Nie wiem, czy tak go ustawił reżyser, czy sam aktor przeżywa kryzys środków wyrazu. Bo ten Faust jest jednostronny - on nie jest Każdym, jest rozgrywającym na pustej na ogół scenie swój monolog desperata ze światem.

To oczywiste, człowiek nie może być ideą Człowieka, idei człowieka zagrać nie sposób, ale w interpretacji, w monotonnych środkach, w "siekaniu wersu", w jednej ciemnej nucie całego aktorskiego bycia Radziwiłowicza na scenie nie ma nic, co by wyobraźnię i czucie poruszyło. Ten Faust w każdej chwili spektaklu ma w sobie tylko ponurą desperację i zaciętość przeciwko światu. Ani przez chwilę nie wierzymy w jego przeżywanie tragedii Małgorzaty, zwłaszcza że reżyser tak nam to ułatwił finałową sceną "różowego raju". Ten Faust jest "Xem", pod który to znak nie wiem, czy ktokolwiek z nas chciałby wpisać swoje losy.

Poza dwiema rolami, Małgorzaty i Mefista - mam wrażenie, jakby ten spektakl zdominowała plastyczna wizja świata. Jakby to był dramat kosmosu z dalekimi sylwetkami bohaterów w tle. Myślę, że w istocie Jerzy Jarocki zawsze tak widział - z dalekiej perspektywy, z jakiejś perspektywy Rozumu Uniwersalnego - dramaty swoich bohaterów, czy byli nimi "szewcy", Moja córeczka czy bohaterowie Snu o Bezgrzesznej. Nie wiem, bo z kompozycji przedstawienia to nie wynika - czy rola i dramat Małgorzaty zostały świadomie przez reżysera zaplanowane jako element rozsadzający "martwą budowę" dramatu Fausta. Ale tak jest dzięki kreacji Doroty Segdy. Jest to szczytowa rola w dorobku aktorki grającej dotychczas, z niewielkimi wyjątkami, tzw. niewinne. Małgorzata Segdy - na szczęście - rozbudza ten racjonalny, ponury spektakl wielkim ludzkim światłem. Linia niewinnego uczucia (któż jeszcze wie, co to dzisiaj znaczy?) wznosi się tu od naiwnego zachwytu postacią światowego kochanka, poprzez ekstazę wybaczenia (wspaniała scena przy studni) i opada - w obłęd, samotność, przeczucie śmierci, by wielką nadzieją wznieść się ku Bogu. Scena obłędu w więzieniu, krótki szloch nad pamięcią zamordowanego dziecka, scena rozpaczy rozjaśnionej miłością i przebaczeniem - przejdzie z pewnością do historii teatru polskiego.

Postacią numer dwa tego przedstawienia jest niewątpliwie Mefisto Jerzego Teli. Reżyser, nie dookreślając postaci Fausta, także i Treli dał w miarę swobodne pole. Nie wiemy, czy Mefisto jest drugą naturą Fausta, czy bytem niezależnym. W każdym razie nie do końca wiemy. Twórcy przedstawienia - i od strony koncepcji roli, i kostiumu - ustawili go jako obraz "banalnego zła", mówiąc językiem Hannah Arendt, albo diabła, który mógł się objawiać na Patriarszych Płudach bohaterom Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa, mógłby też być urzędniczo-niewinnym wcieleniem "diabelskiego UOP-u" czasów dzisiejszych. I Trela - z całym swoim zasobem komizmu - taką właśnie postać gra. Diabełka, małej "naturki" wielkich i małych systemów, która w każdym z nas siedzi. Ale Trela jest wiarygodny tylko w ramach tego kolażu stylów i idei tego wielkiego komiksu, który realizatorzy spektaklu zaproponowali. Jest to bez wątpienia komiks z ambicjami, ale zważywszy na jego finalną wymowę - komiks.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji