Artykuły

Śpiewogra

ROK TEMU uczestniczyłem w przyjęciu chrzcinowym, posadzony obok księżnej X. Jest to autentyczna księżna, nosi wielkie nazwisko po mieczu i kądzieli, ród jej zapisał się w dziejach Polski i Litwy wielkimi zgłoskami, choć wydał tyluż wodzów, co głupków, awanturników i pieniaczy, trwonigroszy i sknerów, patriotów i zdrajcę. Podobno tylko jednego, aleć i jedna czarna owca w stadzie dobrze jest widoczna. Księżna zresztą, opowiadając szeroko o swoim rodowodzie, nie zostawiała suchej nitki na którymś ze stryjów czy dziadów, dając tym przykład bezstronnej szczerości bez żadnych klasowych ani nawet rodzinnych solidaryzmów ni klajstrowań. Oczywiście obylibyśmy się bez szczegółów głupoty i zwyrodnień księcia P-ka i księcia Z-ta, ale tylko dzięki ich bezlitosnym opisom nabieraliśmy bezgranicznego zaufania do mówiącej.

Księżna wysoko ceniła stołówkę w PIW-ie oraz prezesa wydawnictwa "Czytelnik" Bębenka, przy czym ani razu nie dała poznać, iż cierpi z powodu przenosin z pałacu (pałaców, mieli ich kilka) do M-3 w Warszawie. Owszem, uważa to za naturalny bieg rzeczy i wysoko ceni generała. Nieprawda tedy, że stara arystokracja musi nienawidzić nowego ustroju i że arystokratyzm to jest coś, co człowiek ma zapisane na twarzy, odciśnięte w ruchach, w gestach, w charakterze. Arystokratyzm może być zupełnie pospolity, kuchenny plotkarski, mały, niedostrzegalny, gdyby nie drzewo genealogiczne, które można wyjąć z szuflady i pokazać na dowód, że się ma w żyłach krew naprawdę błękitną ...

Przenosiny z pałacu do M-3 przytrafiły się. nieszczęśliwie. Teatrowi Narodowemu po pożarze gmachu przy placu Teatralnym. Dramat sceny narodowej, która zaczyna właśnie 222 rok swego działania, wcale nie zaczął się od pożaru. Ten teatr, jak żaden inny, jest narażony na ciśnienie historii od samego początku. Spalony przez nazistów i zamieniony w miejsce kaźni tysięcy warszawiaków, ma dla tego miasta znaczenie symbolu, miejsca świętego. Dlatego każdy, kto ten teatr obejmuje, musi ugiąć się pod ciężarem jego przeszłości i legendy.

W ciągu ostatnich osiemnastu lat teatr przeżył dwa szoki: pierwszy - kiedy dymisjonowano Kazimierza Dejmka po wystawieniu "Dziadów", od których podobno (nie byłem wtedy w kraju; wiem z drugich ust) zaczęła się cała marcowa chryja, i na jego miejsce mianowano Adama Hanuszkiewicza, który za samą zgodę objęcia schedy po panu Kazimierzu naraził się bardzo wielu manipulatorom i posłusznym im "cywilom" (tak w gwarze teatralnej nazywa się zwykłych widzów, tych niepremierowych...) okrutnie. Uznali go za zdrajcę Sprawy Narodowej co najmniej! Drugi - ileś lat później (dwanaście?) kiedy Hanuszkiewicz był już niemal idolem teatru, zwabiał tłumy na swoje hondy i śpiewogry patriotyczne; więc kiedy i jego dymisjonowali, szloch poszedł po Warszawie Jego następców - Jerzego Krasowskiego i Krystynę Skuszankę - spotkał los Hanuszkiewicza z roku 1968. Obrzucono ich takim samym biotem, jakiego użyto kiedyś przeciw Hanuszkiewiczowi.

Warszawka musi mieć żer. Warszawka ma słabą pamięć. Warszawka reaguje jak pies Pawłowa: na hasło, na światło, na zapach padliny. Warszawka nie wie, że iest manipulowana. Odnoszę dziwne wrażenie, że zawsze przez ten sam okrągły stół...

Krasowski i Skuszanka mają w dziejach polskiego teatru piękną kartę. Stworzyli niezapomniany, wspaniały teatr w Nowej Hucie, dali kilka świetnych sezonów we Wrocławiu. Skuszanka jest szanowana w Norwegii, gdzie co roku coś wystawia Krasowski zrobił kilka pamiętnych spektakli telewizyjnych. Mają oni atoli pewna paskudną skazę: zamiast dać się internować, a potem zamiast bojkotować. łzy ronić, krzyżem leżeć, kazania głosić .i dawać się mozolnie "przyciągać" - objęli Teatr Narodowy w chwili, kiedy właśnie łzy wyciskał patriotyczną nutą, sentymentalną nad normę wszelką sentymentalizmu polskiego, romantycznego. Nigdy nie będą tedy mieć pozycji np. uroczej, zdolnej, kobiecej, ślicznej, błękitnookiej, osadzonej na parze wspaniałych nóg Izabelli Cywińskiej - z Poznania - która internować się dała, potem do teatru swego wróciła w takiej glorii, że Jezus Maria, i cokolwiek teraz zrobi nawet żeby wystawiała wyłącznie Wiśniewskiego - zostanie gwiazdą. Ba, nawet gdyby jej spalili teatr i przeniosła spektakle na ulice...

A Narodowy pod Krasowskim musi się tułać i wszędzie wnosi ze sobą oczywisty, zrozumiały, naturalny, czyli ludzki ferment. Wyobrażam sobie, co się działo w Teatrze Dramatycznym, kiedy im dociśnięto Narodowy na połowę dni miesiąca. Dwa zespoły aktorskie, dwa zespoły techniczne, a sam teatr niewielki, przy czym jeszcze tam Gawlik rządził... Teatrem Rzeczypospolitej, bo nie było miary w pomysłach ministerstwa... Nie miały więc oba zespoły życia. Wymyślono, żeby wepchnąć Narodowy do Teatru na Woli - dziecka Tadeusza Łomnickiego.

Ciasno tam, jak w M-3 księżnej X., w przerwie nie ma gdzie papierosa wypalić, pewno nie ma i gdzie notabli godnie przyjąć w przerwach i po premierze, bieda... A Narodowy to Narodowy, dramy duże grać winien, a mając dwa zespoły będzie zmuszony sięgać po repertuar wielkoobsadowy, żeby dać aktorom zarobić, bo płatni od wieczora i normy wypełniać mają obowiązek, ba, jest to jedyny zawód, w którym ludzie zatrudnieni chcą, żeby ich wykorzystywano, wyzyskiwano, eksploatowano codziennie po kilka razy. Oni żyją tylko wtedy, kiedy się ich widzi i podziwia. Bez widowni ich nie ma. No, a co będzie na tej malej scenie? Dobudowano spore proscenium, dekoracje będą umowne jak za czasów Bogusławskiego...

Przyniósł mi goniec zaproszenie na premierę (odnowioną) "Krakowiaków i Górali", goniec, nie poczta, znaczyło to że moja obecność w nowej siedzibie moich starych przyjaciół jest w jakiś sposób im potrzebna. Co można napisać o "Krakowiakach i Góralach" jako o śpiewogrze już napisano sto tysięcy razy, powtarzać po nikim nie lubię, ale nieobecnością świecić nie wypadało... "Krakowiacy i Górale" dla dzielnicy Wola to pewnie dobry początek, bo sztuk poważnych, teatru "inteligenckiego" tam zazwyczaj nie chciano. Nawet działacze "Solidarności" z pobliskich fabryk zakładali protest przeciw dramatom, jakie im proponował Łomnicki. Na tę więc starą narodową śpiewogrę o rozpustnej młynarce, wiernym Jonku, pijanym Miechodmuchu i sprytnym studencie noszącym wszędzie ze sobą przyrząd do robienia prądu tak silnego, że poraża batalion górali przez skórzane kierpce, powinni chodzić, jeżeli im nie przeszła wyrażona kiedyś przez ich najlepszych przedstawicieli wyłączna ochota na to ,,żeby się po naszej ciężkiej pracy pośmiać i rozbawić"...

Jerzy Krasowski, mistrz dramatu politycznego, historycznego, psychologicznego, twórca spektakli kameralnych a mimo to wielkich - tu się dał uwieść narodowej misji... Nie Gombrowicz, nie Różewicz, nie Mrożek, panie dziejski, ale Ojciec Bogusławski! Ramota, ale wypełniona po brzegi nieśmiertelnymi piosenkami i melodiami, wymagająca tańca i chóralnego śpiewu przede wszystkim, bo aktorstwa wielkiego wcale nie potrzebuje.

Jedna Dorota - młynarzowa musi dostać obsadę ładną, zgrabną, powabną. I dostała Krystyna Królówna jest taka zwodnica, że sam na miejscu Jonka ją bym wolał niżeli narzeczoną Basię, choć młodsza. Łatwo mogę sobie wyobrazić dublerkę Wandę Koczeską, bo to też przecież uroda i wdzięk pierwszej wody... Na premierze szalała erotycznie pani Krysia, biadając, że ją stary mąż (Janusz Nalberczak) gwałtem bierze, a ona chce buzi najpierw od Jonka! Nalberczakowi każą grać staruchów (w moim "Bogu na śmieciach", teatr telewizji, luty br., obsadzili go w roli starca, pułkownika Masłowskiego!, bez charakteryzacji!), a to jest chłop-żyła. szczęśliwy mąż prześlicznej młodziutkiej żony!... Basi Ewy Serwy (jeżeli ołówek osoby zaznaczającej obsadę wieczoru nie chybił znowu, bo co druga rola źle oznaczona w programie) niczego bym też nie zarzucił (na miejscu Jonka) prócz rąk na szyję, ale mi jej żal, że się nie wygra za wiele, mając dwie dublerki, które też chcą się i pokazać, i zarobić na masełko do bułeczki chrupiącej...

Przedstawienie się rusza zgrabnie, tańczy jak zawodowy zespół ludowy, śpiewa jak chór filharmonii, a przecież to sami aktorzy, w większości młodzi, świeżo zwerbowani po szkołach. Basi też się nie dziwić, że nie chce Bryndasa-górala, bo paskudny i stary w porównaniu z Jonkiem, aleć ten Eugeniusz Kamiński (jeżeli to nie był Tadeusz Kruszyński) wierzgał w tańcu jak juhas z hal, hej! A jeden aktor w skokach tak się podcinał ciupagą, jakby go z zespołu "Mazowsze" wypożyczono, albo ze "Śląska"! Widać w tym dłoń i oko Jadwigi Hryniewieckiej, jak widać w prowadzeniu śpiewów chóralnych Antoniego Szalińskiego i Urszulę Bodrzyńską. Nie wiem, czy widać, bo jakże to akurat widzieć, obecność Barbary Fijewskiej. która przy "Krakowiakach i Góralach" pracowała już (podobno, wiadomość od Jana Koprowskiego) przy Leonie Schillerze, którego spektakl długo uznawano za modelowy, wzorcowy, nie do pobicia. Zostało zeń w tym przedstawieniu odwijanie pasa z brzucha Miechodmucha, którym tu jest Stanisław Banasiuk albo Krzysztof Wróblewski.

Krasowski te wszystkie specjalności posklejał z takim wdziękiem i bez wyraźnych ściegów, że się na to przedstawienie patrzy z przyjaznym uśmiechem i ku narodowemu zadowolenia. W finale zespół odśpiewał kuplet o tym, że wdzięczen jest wielce włodarzom dzielnicy Wola, którzy go przygarnęli do piersi i że zachowa ciepłą pamięć o tym także wtenczas, kiedy wróci do odbudowanego gmachu przy placu Teatralnym...

No, to jest wyczyn. Mimo to wydaje mi się, że Jerzy Krasowski powoli dojrzewa jednak do Gombrowicza. Wyobrażam sobie, że gdy wystawi własną "Ferdydurke", scena walki na miny wyjdzie mu przebojowo.

To jest pewnik, który wyniosłem dawszy się zaprosić przez gońca!, na tę śpiewogrę wystawioną na otwarcie 222 sezonu naszej Sceny Narodowej...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji