Artykuły

Dziękuję Bogu, że wsiadłam w ten autobus

- Jestem aktorką śpiewającą. Tak jestem postrzegana, co również przynosi mi dużo pracy poza moim teatrem. Bez tego nie wyobrażam sobie istnienia w tym zawodzie - mówi MARTA BIZOŃ, aktorka Teatru Ludowego w Krakowie.

Po 15 Latach pracy używasz słowa kariera w odniesieniu do siebie?

- To termin zupełnie mi obcy. Nigdy nie myślałam o moim zawodzie w tych kategoriach.

Na inne osoby z kręgu teatru czy estrady też nie patrzysz przez pryzmat robienia kariery?

- Nie. Wolę mówić, że komuś udało się zaistnieć albo, lepiej, że odniósł sukces.

Co to znaczy odnieść sukces?

- Dla każdego coś innego.

A dla Ciebie?

- To, że mam pracę, że mam dzieci. A nie przychodziło mi to łatwo. Do szkoły teatralnej dostałam się za drugim razem, wkładając w to wiele pracy, podobnie jak później w każdą rolę. Matką też zostałam po poważnych kłopotach z utrzymaniem ciąż... To jest mój sukces, co nie oznacza że nie chciałabym troszkę więcej.

Co by to miało być?

- Ciekawa rola w filmie, bo dawno, poza serialami, nie grałam. A wciąż pamiętam, ile radości dała mi rola w "Zakochanym aniele".

Pojawiła się w nim i Twoja córka Matylda - i tak historia zatoczyła koło...

- Byłam nastolatką, gdy w rodzinnych Wadowicach kręcono film "Blisko, coraz bliżej" i szukano w szkole statystów. Nie wybrano mnie, zatem gdy padło pytanie, czyja babcia mogłaby statystować, wrzasnęłam, jak mogłam najmocniej: "Na pewno moja!". I babcia Matylda musiała iść, oczywiście ze mną uczepioną jej spódnicy, bo przecież ja musiałam zagrać w tym filmie.

Już jako aktorka grałaś u Spielberga, Kawalerowicza, Kutza, ałe nie były to wielkie role - nie czułaś żalu?

- Nie. Nigdy do niczego nie dążyłam na siłę. Pamiętam, jak w PWST na jednym ze spektakli dyplomowych pojawił się Kazimierz Kutz i powiedział: "Zagrasz u mnie". Czekałam trzy lata, aż zaprosił mnie do swego filmu wg "Sławy i chwały", mówiąc: "Wiesz, dla ciebie musi być rola specjalnie napisana, ty jesteś aktorką bardzo charakterystyczną, nie możesz grać czegoś przypadkowego. Rolą którą ci daję, absolutnie do ciebie pasuje". I po dniu zdjęciowym podeszła do mnie pani, jak się okazało, krewna Iwaszkiewicza mówiąc: "Proszę pani, ja sobie właśnie tak tę Jadwigę wyobrażałam". Dlatego spokojnie czekam, aż się pojawi rola dla mnie. A pojawi się, ja to czuję.

Może w filmie muzycznym...?

- O!!! Bardzo bym też chciała zagrać w filmie kostiumowym. Widzę siebie całą w lokach, na koniu, z rozwianą suknią... Niechby to była nawet bajka dla dzieci.

Pewnie byłoby łatwiej, gdybyś była aktorką warszawską?

- Wszyscy mówią, że w Warszawie jest łatwiej, ale -jak słyszę od koleżanek i kolegów, którzy wyjechali - nie jest. Ja na pewno nie zamierzam się z Krakowa wyprowadzić.

Twój mąż Robert Lubera jest muzykiem, a jednocześnie Twoim menedżerem. To wiele Ci ułatwia, ale pewnie poza komfortem niesie i ryzyko przenoszenia spraw zawodowych na życie prywatne.

- Oczywiście, że to się przenosi, rodząc konflikty, ale gdybyśmy wspólnie nie pracowali, to Robert wracałby z koncertu, a ja bym właśnie wyjeżdżała albo wychodziła na spektakl. Dlatego wolimy taką sytuację, nawet jeśli grozi kłótniami, bo te wynagradzają nam na przykład powroty z moich recitali, kiedy mamy sobie tyle do przekazania, przeżywając każdą wspólną chwilę minionego wieczoru, kiedy ja byłam na scenie, a Robert w kulisie czy przy akustyku. Oczywiście bywa, że on ma swoje występy, ale wtedy zawsze wynajmuje kogoś, kto go zastąpi. Na szczęście lata, gdy musiałam sama o wszystko się martwić, mam za sobą.

Od zawsze śpiewałaś?

- Byłam śpiewającym dzieckiem, trochę dziedzicznie obciążonym - tata grał na gitarze, mama śpiewała w zespole w Miejskim Domu Kultury w Wadowicach; do tej pory ma piękny głos i występuje w chórze... Nawet myślałam, że zostanę piosenkarką; gdybym w liceum wiedziała że w Katowicach jest szkoła estradowa, to kto wie, czym bym się do niej nie starała dostać. Na szczęście nie wiedziałam i poszłam do PWST.

Kończyłaś studia śpiewająco - w dyplomowym spektaklu musicalowym, w słynnym "Chicago"...

- ...i już widziałam siebie w teatrach muzycznych w tymże "Chicago", które wtedy po raz pierwszy zaistniało na polskiej scenie. Zagrałam też podczas studiów w dwóch spektaklach w Starym Teatrze i byłam święcie przekonana że dostanę do tego teatru engagement. Nie dostałam, dyrektor nie miał etatów. Złożył mi natomiast propozycję dyrektor Teatru Ludowego Jerzy Fedorowicz. To była moja pierwsza podróż do Nowej Huty; stałam na przystanku blisko teatru kompletnie załamana - z centrum Krakowa mam się przenosić do Huty! Pogłębił mój żal debiut - w spektaklu "Czerwone nosy" dwukrotnie umierałam jako ofiara zarazy. Na szczęście nastrój poprawił mi spektakl Marty Stebnickiej "Stare pianino", zdobyliśmy za niego kilka nagród, a ja dostrzegłam, że dyrektor Fedorowicz myśli o repertuarze dla mnie. I zaczęłam dziękować Bogu, że wsiadłam w ten autobus jadący do Huty, bo oto mogłam łączyć role dramatyczne ze spektaklami muzycznymi, a ja - co zawsze podkreślam - jestem aktorką śpiewającą. Bez tego nie wyobrażam sobie istnienia w tym zawodzie. A to zawdzięczam dyr. Fedorowiczowi - "Stare pianino", "Królowa przedmieścia", dwa wieczory kabaretowe, spektakl z piosenkami Hemara wreszcie "Neapol 19.03"... Cały czas miałam okazję śpiewać.

Piosenka dominuje w Twej pracy aktorki.

- Tak, i tak jestem postrzegana, co również przynosi mi dużo pracy poza moim teatrem. Byłam zaproszona do "Krwawych godów" we wrocławskim Teatrze Polskim, do "Aj waj! czyli historie z cynamonem" w Teatrze STU, do "Tanga Piazzolla" oraz "Franka V" w Teatrze im. J. Słowackiego.

Do "Tanga..." wchodziłaś w ramach nagłego zastępstwa.

- Przyznam, że gdy przed premierą "Tanga.." przeczytałam, że został zebrany najlepiej śpiewający zespół krakowski, włącznie z gościnnie występującymi Beatą Rybotycką i Kasią Jamróz, pomyślałam: "Jaka szkodą że nie zostałam poproszona". Tym bardziej byłam szczęśliwą gdy później zadzwonił Żuk Opalski i poprosił o to zastępstwa. Miały być dwa spektakle. W efekcie zostałam w obsadzie.

Wcielasz się w gwiazdę Manuelę Frenetico; sama czujesz się gwiazdą?

- Gwiazdą jestem w moich rodzinnych Wadowicach. Tam jestem kochana, zatrzymywana na ulicy, noszona na rękach, tam rozdaję autografy, dostaję kwiatki, liściki, prezenty. Tam, idąc ulicą czuję, że ludzie na mnie patrzą, analizując, jak wyglądam, gdzie idę... Gdy córka miała dwa łatką kupiłam jej w Wadowicach taki grający i śpiewający rowerek, a potem tata donosił mi, że po tygodniu jeździło po osiedlu takich rowerków co najmniej dziesięć.

Chciałabyś tę rozpoznawalność i to uwielbienie odczuwać zawsze i wszędzie?

- Oby nigdy! Owszem, miło jest, że i w Krakowie jestem rozpoznawaną acz nieraz mylona z Justyną Steczkowską czy Olgą Bończyk, że ludzie podchodzą, mówiąc coś miłego... Ale na pewno nie chciałabym doświadczać tego, co niektóre koleżanki, stale będące pod ostrzałem cudzych spojrzeń, a zwłaszcza tabloidów...

Ciebie tabloidy omijają.

- I jestem z tego powodu absolutnie szczęśliwa. Bo ja się potrafię załamać każdą przykrą rzeczą. Czytając nieraz plotki o koleżankach wiem, że ani przez moment nie zniosłabym takiej sytuacji. Zwłaszcza że to dotyka i rodziny, dzieci...

Masz dwoje; kiedyś aktorki pozostawały bezdzietne, bojąc się, że macierzyństwo przeszkodzi w karierze...

- Wiem, to osoby tak kochające teatr, że wszystko, co by mogło tej miłości przeszkadzać, poświęcały na rzecz zawodu. Pamiętam, miałam kłopoty z ciążą, gdy jedna z aktorek mówiła mi: "Po co ci dzieci, zwariowałaś?! One tylko przeszkadzają w zawodzie". Ja bym tak nie potrafiła. Teatr jest moją miłością, ale nie najważniejszą. Jestem szczęśliwa, że mam rodzinę, że mam dzieci, to dzięki nim pracuję z jeszcze większą siłą, choć oczywiście bywa że zmęczą mnie tak, że wieczorem nie mam siły, by uczyć się roli.

Porozmawiajmy o tych faktach, które utwierdzały Cię w przekonaniu, że jako aktorka podążasz we właściwym kierunku. Na pewno takim momentem była nagroda w konkursie Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu...

- Tak, zwłaszcza że było to rok po dyplomie. Ale takim potwierdzeniem jest i każda dobra recenzja ja zresztą wszystkie zbieram, ale tylko dla siebie,

i czasami lubię się nimi podłechtać; otwieram i przypominam sobie spektakle, role, pracę nad nimi... Dowodem jest także reakcja publiczności - oklaski, listy. Nie, nie miałam przez te 15 lat ani chwili zwątpienia w wykonywany zawód.

Choć może chciałabym mieć jeszcze drugi...

Jaki?

- Będziesz się śmiał, ale mogłabym być fryzjerką. Bardzo lubię czesać, lubię się artystycznie wyżywać na głowach koleżanek. Jak pojechaliśmy do Edynburga z "Makbetem", to właśnie ja, bo nie było fryzjerek, czesałam Ewę Kaim, wymyślając do każdego spektaklu codziennie inne epokowe fryzury. Pamiętam też, jaka byłam dumna, gdy podczas studiów, grając w "Starym" w "Śnie srebrnym Salomei" mogłam czesać Dorotę Segdę; robiłam jej za każdym razem piękny francuski warkocz.

Wróćmy do tych ważnych . faktów.

- Na pewno był takim przed pięciu laty wspomniany już spektakl w reżyserii Pawła Szumca "Neapol 19.03", bo po raz pierwszy stanęłam na scenie sama tylko w otoczeniu muzyków; wszystkie recenzje z tego spektaklu są w moim albumie na szczególnym miejscu. A potem jeszcze ukazała się płyta z tymi piosenkami...

Jakże wspaniała.

- I choć spektakl zszedł już z teatralnego afisza to wciąż dużo z nim jeżdżę, co daje mi wielką radość; wymieniane na nowe kostiumy dowodzą, jak często go gram.

I pewnie ważne było dla Ciebie spotkanie z Leopoldem Kozłowskim, który zaprosił Cię do programu "Rodzynki z migdałami".

- Nie wyobrażam sobie, by w moim życiu nie było Leopolda. On jest dla mnie jak ojciec, zwłaszcza teraz po śmierci mojego. Mam z nim niesamowitą więź, dzięki niemu zwiedziłam wiele niezapomnianych miejsc, ale przede wszystkim przeżywam niesamowite chwile podczas koncertów. On nauczył mnie, jak czuć i śpiewać muzykę żydowską.

Porażki, zdarzyło Ci się coś takiego...

- Jeśli nawet były, to ja od razu takie rzeczy wymazuję z pamięci. Choć chyba nie zdarzyło mi się nic takiego. Jestem bodaj szczęściarą, bo nigdy nie zagrałam w spektaklu, którego bym się wstydziła

A role, które dostarczyły Ci artystycznego spełnienia?

- Na pewno poza już wymienionymi komedia "Wszystko o kobietach" czy także wciąż grana "Prywatna klinika".

Wciąż marzy Ci się płyta z duetami?

- Nieustannie. Tylu jest wspaniałych śpiewających kolegów, choćby tylko w Krakowie. Ale marzenie to zbyt mało, potrzebne są jeszcze pieniądze. Zatem czekam...

Podobnie jak na pierwszą płytę.

- Po nagrodzie we Wrocławiu trafiłam do wielkiej wytwórni płytowej z nadzieją, że teraz to ho ho. A tu pan dał mi dość jasno do zrozumienia, że chętnie zainwestuje we mnie, ale płyta niekoniecznie go interesowała. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że po latach będę w "Neapolu" śpiewać: "Tu niepotrzebny piękny głos, na scenie śpiewa tylko ciało, twój repertuar mają gdzieś...".

A propos; śpiewasz ponad 200 piosenek, według jakiego klucza je dobierasz?

- Szalenie ważny jest tekst - on daje możliwość stworzenia postaci, a buduję repertuar uwzględniając rozmaite potrzeby widzów, tak więc wykonuję

i piosenki Piaf, i Ordonki, i szlagiery musicalowe, i piosenki twórców krakowskich... To pozwala mi - w zależności od wieczoru - budować nastrój recitalu a vista. A mam tak cudownych muzyków, że natychmiast za mną podążają.

Po 15 latach pracy nie marzy Ci się zmiana teatru?

- Już grałam w innych teatrach i wiem, że wszędzie są te same bolączki, ale gdybym dostała propozycję, pewnie bym ją rozważała. Co nie oznacza że w Teatrze Ludowym jest mi źle. Zwłaszcza że już nie muszę dojeżdżać autobusem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji