Artykuły

Czerwone róże dla Piaf

Była legendą Paryża. Kopciuszkiem z przedmieścia, któremu miał być pisany lepszy los. Maleńka, szczuplutka, gładko uczesana, bez makijażu, zawsze w niepozornej czarnej sukience. Miała urodę, którą zazwyczaj określamy jako "szarą myszkę". Francuzi nazwali ją ładniej "wróbelkiem". Stąd też sceniczny pseudonim - Piaf. Pan Bóg nie dał jej łatwego życia, ale za to obdarzył ją wielkim głosem i chyba jeszcze większym sercem. A ludzie pokochali ją za jej piosenki; za ten przejmujący głos i tę nawałnicę uczuć, którą niósł każdy z jej koncertów.

Edith Piaf żyła piosenką i miłością. Nic więcej się nie liczyło. Kiedy śpiewała, dawała z siebie wszystko. Rozkwitała na scenie i w ramionach kochanków. Bez miłości umierała. Umierała wielokrotnie i powracała do życia, kiedy tylko serce znów zaczynało mocniej. bić. Jej życie zapisane jest - jak w lirycznym pamiętniku - w piosenkach, które mówią o miłości i zdradzie, o tęsknocie i samotności, o drobnych codziennych radościach i smutkach, o wielkim szczęściu i głębokiej rozpaczy.

Prawdę mówiąc, układało się życie Piaf trochę jak scenariusz kiepskiego melodramatu. Porzucona przez rodziców całe życie rozpaczliwie szukała szczęścia. Jej domem była paryska ulica - tam śpiewała, zanim odkrył ją dobry "papa" Leplee. Potem byli kolejni protektorzy, przyjaciele, kochankowie, dzięki którym pięła się do góry. Były też ciężkie lata wojny i okupacji. Wreszcie wielka kariera i wielka miłość, tragicznie przerwana. A potem całe pasmo bolesnych załamań i szukanie ratunku w alkoholu, narkotykach, przypadkowych romansach. Kochając tych chłopców "znikąd", Piaf odkrywała w nich prawdziwe talenty, pomagała im zabłysnąć. Tak zaczęła się kariera Yves Montanda i Charlesa Aznavoura. Przyjaciele też ją kochali, ale prędzej czy później odchodzili swoją drogą. Coraz trudniej było zrozumieć i wybaczać jej upadki. Zniszczona przez nałogi, okaleczona w wypadkach samochodowych, uparcie powracała na scenę - i nadal porywała widownię swą magiczną siłą. Zarabiała wielkie pieniądze i natychmiast je trwoniła, podczas gdy inni robili na jej karierze majątki. Umierała w osamotnieniu, nie mając nawet 50 lat. Jej ostatni małżonek był od niej 20 lat młodszy. Na pewno mocno go kochała.

Z tych strzępów biografii artystki Pam Gems zrobiła sceniczny dramat, bogato inkrustowany piosenkami Piaf, który trafił już na wiele scen. W Kaliszu wyreżyserował ten niepowtarzalny musical Jan Szurmiej. A podjął się tego zadania - jak sam wyznał - tylko dlatego, że w kaliskim zespole znalazła się aktorka godna roli Piaf.

Justyna Szafran swoje umiejętności wokalne zaprezentowała kaliskiej publiczności już wcześniej w śpiewogrze "Miłość dziecinna", potem w kabarecie KAT i recitalu z okazji Dnia Teatru. Można było oczekiwać, że sprosta także tej roli. A jednak premiera była zaskoczeniem. To była prawdziwa Piaf - z jej urodą, charakterem, temperamentem, głosem, dykcją... I stało się to, co musiało się stać. Tylko ona liczyła się na scenie. Mała dziewczynka z wielkim głosem wypełniła całą sceniczną przestrzeń. Ciemną i pustą.

W tym spektaklu nie ma wieży Eiffla, katedry Notre-Dame czy wąskich uliczek Montmartre'u. Jeśli nie liczyć drobnych rekwizytów, właściwie nie ma w ogóle scenografii. Są tylko ciemne kulisy i lekko podświetlona ściana w głębi sceny, która zależnie od klimatu i nastroju rozjaśnia się barwnymi światłami. Tam też rozgrywa się - jakby w innym wymiarze - teatr cieni. Pomysł to genialny w swej prostocie, bo przecież pusta scena była całym światem Piaf.

Oczywiście przewija się przez tę scenę cały tłum różnych postaci z jej życia: przyjaciółka z ulicy (Katarzyna Strojna po raz pierwszy w tak charakterystycznym wcieleniu), demoniczny konferansjer (Przemysław Kozłowski), stary dyrektor (Maciej Grzybowski), cały korowód kolejnych kochanków, a każdy z nich z nieodłącznym bukietem czerwonych róż (m.in. Maciej Orłowski i Piotr Bigora także z własnymi piosenkami). Wygłaszają one szczątkowe dialogi. Tylko tylko, ile trzeba, aby przesunąć wskazówki zegara scenicznego czasu, zamarkować nową sytuację i stworzyć kontekst do kolejnej piosenki. Jest jednak w tych scenkach sporo autentycznego życia, humoru, finezji i wyrafinowania. W drugim akcie, gdzie tempo akcji jest znacznie szybsze, napięcie i dramatyzm narastają, a co wrażliwsi widzowie raz po raz ocierają dyskretnie łezkę.

Justyna Szafran śpiewa piosenki Piaf po polsku. Ale nawet największy miłośnik francuskiego "r", szybko doceni kunszt poetyckich przekładów Andrzeja Ozgi i podda się ich urokowi. I tym mocniej zabrzmi nieprzemijające: "Non, je ne regrette rien..." w finale spektaklu.

Kaliska premiera "Piaf" została przyjęta owacyjnie. Kaliska publiczność długo biła brawa na stojąco, zmuszając artystkę do kolejnych bisów. Scena zasypana została kwiatami, wśród których nie brakowało symbolicznych czerwonych róż. Nawet programowi oponenci obecnej dyrekcji teatru dali się porwać zbiorowemu entuzjazmowi. I nic w tym dziwnego, bo dawno nie było na kaliskiej scenie dziewczyny z takim głosem. A dyrektor Jan Nowara raz jeszcze udowodnił, że umie wyłuskiwać prawdziwe talenty i że można realizować lżejszy nurt repertuarowy, wcale nie rezygnując z artystycznych ambicji. Wróżę kaliskiej "Piaf" długie lata powodzenia, jeśli tylko nasz "wróbelek" nie wyfrunie za szybko do innego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji