Artykuły

Korona śięgnęła bruku czyli litosci, do pioruna!

Kiedy kurtyna uniosła się honorem i poszła w górę, zespół Teatru Polskiego, który właśnie na oczach małolatów odegrał przedpremierowe "Balladynę", stał ze spuszczonymi głowami. Czy był to rodzaj ukłonu, czy też wyraz poczucia wstydu albo raczej zażenowania czy zakłopotania - nie wiem.

Bo wstydzić powinna się raczej reżyser Dorota Latour, która okazała się całkiem głucha na to, co wyrazie dziś może sztuka Słowackiego, i na to, co niesie współczesność ze swoim upodobaniem do parodii i groteski, do dynamiki i tempa, do mocnych i zaskakujących efektów widowiskowych. Ale głucha także pozostała na to, co dzwoni dziś w uszach małolatom, do których przecież głównie "Balladyna" jest adresowana. I którzy wychowani na wideoklipach i filmach akcji, w nosie mają gadulstwo i nudziarstwo na scenie albo pseudosmaczki, mogące podniecić jeszcze garstkę - co najwyżej - cmokierów z rezerwatu teatralnej staroświecczyzny.

Słowacki napisał "Balladynę" w taki sposób, że można z niej zrobić jeszcze dzisiaj całkiem niezłą zadymę teatralną. Ale do tego trzeba odrobiny odwagi i fantazji. To, co dziś w "Balladynie" fascynować by mogło, to igranie konwencjami, mruganie do widza, parodystyczna zabawa w teatr i w thriller w stylu fantasy - z użyciem rzecz jasna całej masy zabawnych anachronizmów.

Od samego początku - kiedy tylko publiczność znajdzie się na widowni - nad jej głowami wisi ogromna korona Popielów, uosobienie wszelkiej narodowej pomyślności, tak nawiasem mówiąc ciągle nieosiągalnej jak ów złoty róg w "Weselu", co go Jasiek pewnikiem przehulał u Żyda. Ta korona na szczęście nie spada nam na głowy jak owa - ausgerechnet - siekiera na łeb majstra Sajetana w "Szewcach", choć tkwi tam w górze niczym groźne memento. Ale mimo to w końcu - choć wisi - sięga niestety bruku za sprawą tego nieudanego przedstawienia, rozstrojonego w równym stopniu jak ów fortepian Chopina po upadku.

I tylko widzów żal. Ci ostatni bowiem - mam na myśli małoletnią publiczność - wykazali maksimum dobrej woli, tylko od czasu do czasu wiercąc się rozpaczliwie, bo w biednych, rozpalonych głowach równie rozpaczliwie przecież kołotało się pytanie: "Dlaczego kochamy Słowackiego?". Także ciało pedagogiczne rozglądało się po sali bezradnie i już tylko z nawyku sykało, resztkami sił podtrzymując w sobie upadającą wiarę, że "Słowacki wieszczem był".

Przedstawienie jest bowiem całkiem bezstylowe, pozbawione indywidualnego wyrazu, amorficzne, zrobione bez wyobraźni, monotonne, statyczne i - co tu owijać w bawełnę - przegadane, nudne i bez żadnego adresata. Wizualnie też tandetne i ubożuchne. Widać zresztą jak z każdego kąta wyłazi reżyserska nieporadność. Aktorzy bronią się jak kto może i potrafi, stąd każda postać gra w innym stylu i jakby z innej jest parafii. I tylko Irena Lipczyńska jako Goplana ma świetny kostium i wie, co grać. Jest erotyczna i eteryczna, cielesna i "galaretowato-szklanna". Kiedy przyklęka zakryta wielkim płaskim kapeluszem i rozdyma wokół siebie tiulową szatę, wygląda jak kwiat wodny albo meduza.

Znakomity teatrolog prof. Bohdan Korzeniewski walczył w swej książce - poświęconej także realizacjom "Balladyny" - "o wolność dla pioruna". Ja wołam o litość, do pioruna! Dla widzów!

P.S. Do tej nieszczęsnej "Balladyny" pozwolę sobie powrócić raz jeszcze w najbliższym wydaniu piątkowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji