Artykuły

Ożenek z rozsądku

Rozsądnie byłoby dobrze poprowadzić inscenizację, bo wtedy szanse, że prawdziwe legendy gdańskiej sceny zabłysną, znacznie wzrastają. Czasy gwiazdorstwa już dawno przecież odeszły do lamusa i dziś do teatru nie chodzi się dla aktora, ale dla sztuki. A ta niestety wypada kiepsko - o "Ożenku" w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Wybrzeże pisze Anna Bielecka-Mateja z Nowej Siły Krytycznej.

"Forever Young" to hasło II edycji Festiwalu Wybrzeże Sztuki, który otworzyła premiera "Ożenku" Nikołaja Gogola w reżyserii Adama Orzechowskiego. Myśl jakże adekwatna przez wzgląd na współczesność tematu rosyjskiej sztuki i jakże ironiczna zarazem, śledząc seniorską obsadę spektaklu. Potrzebna nadto dlatego, by dyrektor-reżyser mógł przyznać aktorom nagrody. Zacne po prawdzie, bo odznaka za ponad czterdzieści lat pracy scenicznej dumą rozpierać może, lecz trudno oprzeć się wrażeniu, że obsadzając seniorów we wskazanych rolach, ogląda się kreacje sprzed kilkudziesięciu lat. Czy ta sama sztuka w młodszym wydaniu byłaby lepsza? Sądzę, że nie, oprócz oczywistej, realnej zmiany jakości gry. Opowieść sprzed dwóch już wieków o małżeńskich perypetiach, damsko-męskich relacjach, chęciach i oporach związków, zaletach i wadach kawalerskiego i panieńskiego życia wymaga aktualizacji. Tymczasem zamiast współczesnych treści, mamy jak na tacy podaną dość sztampową galerię teatralnych znaków w postaci ascetycznej scenografii, tanecznej choreografii, kostiumów i wizualizacji. Zgrzyt bez mała drażniący oko i ucho.

Zanim na widowni zgaśnie światło, przedstawi się pięciu starszych panów, którym dać by należało członkowskie karty klubu starych kawalerów. Poplotą trzy po trzy jakieś pół-mądrości na temat kawalerskiego i małżeńskiego życia, nie mogąc zdecydować, w którym stanie będzie im lepiej. Wyglądają jakby przed chwilą wrócili z wiejskiej zabawy. Każdy ubrany w swój kolor garnituru promuje swe wdzięki mniej lub bardziej popychany przez Koczkariowa. Błędne to koło, bo ani oni pewni swego, ani on zajęty nimi, wszak chętniej okiem wodzi za kobiecymi kształtami. Zresztą finał tajemnicą nie jest, skoro co jakiś czas niczym widmo na scenie pojawiać się będzie i znikać kobieta w sukni ślubnej. Strzała Amora albo raczej ludzkich manewrów trafi w końcu Iwana Kuźmicza Podkolesina (Krzysztof Gordon). Niewyraźna i niemrawa to kreacja głównego bohatera. W swym oporze i wstrzemięźliwości nie jest ani śmieszny ani prawdziwy, a w starciu z rolą nieustannie towarzyszącego mu przyjaciela Koczkariowa wypada blado. Koczkariow Mirosława Krawczyka to zdeterminowany erotoman, który bez zbędnych pytań i wątpliwości wpycha przyjaciela w małżeńskie ramy, sam chcąc przy okazji zyskać chwile podniety, choć jest już żonaty.

U Gogola gra toczy się o córkę kupca Agafię Tichonownię, co jest "jak ta rafineria, biała, rumiana, słodka", kobietę równie nieśpieszną wobec małżeństwa i chroniącą swój dziewiczy stan jak najdłużej. Agafia Joanny Bogackiej to przystająca do swych adoratorów stara panna, która uciech ciała żąda ponad miarę i świadomie wymarzyła swego kawalera jak z okładki czasopisma. Jest zawzięta, pewna swego, zdeterminowana i wyzwolona. Nic w niej ze skromnej, zagubionej panienki. W wyzywającej świecącej, krótkiej sukience ze świadomą zalotnością poddaje się amorom Koczkariowa. W trybik miłosnego cyrku nie wpycha jej nawet jak u Gogola swatka Fiołka. Jej pozycja interesownej intrygantki zostaje w wydaniu Wandy Neumann zupełnie pomniejszona. Fiokła po prostu jest, istnieje jako postać, bo jej działanie w całości przejmuje Koczkariow.

Czemu służyło takie zróżnicowanie postaci i przeredagowanie ich kreacji, trudno powiedzieć. Być może udałby się kontrast kiczowatego i rozmemłanego świata męskiego z determinacją kobiecości zasadzonej na czerwonym dywanie, sugerującym jego wyższość, ale nie wszyscy po jednej i drugiej stronie zdają się zgadzać na taki rozkład ról. Zamiast konceptu mamy więc karnawał przypominający na finał trochę trans i grupowe podrygiwanie (ruch sceniczny Bernarda Szyca), po którym wszyscy są już zmęczeni. Bo ani aktorzy nie wiedzą, o co chodziło, ani widzowie, czy śmiać się czy płakać.

"Ożenek" Adama Orzechowskiego wygląda trochę jak ożenek z rozsądku - teatralnego i życiowego. Pierwszy kazał Agafii wychodzić za mąż, zaś Podkolesinowi uciekać sprzed ślubnego kobierca; drugi uhonorować seniorów scenicznymi rolami. Rozsądnie byłoby jeszcze dobrze poprowadzić inscenizację, bo wtedy szanse, że prawdziwe legendy gdańskiej sceny zabłysną, znacznie wzrastają. Czasy gwiazdorstwa już dawno przecież odeszły do lamusa i dziś do teatru nie chodzi się dla aktora, ale dla sztuki. A ta niestety wypada kiepsko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji