Artykuły

Premia za odwagę?

Po dość długiej przerwie teatr toruński przedstawił publiczności od razu dwie premiery: najpierw "Przygody rozbójnika Rumcajsa", potem zaś przygotował z okazji 30-lecia PRL sztukę Leona Kruczkowskiego "Pierwszy dzień wolności".

Ten ostatni dramat od przeszło 15 lat gości nieprzerwanie na naszych scenach. Wystawiały go już prawie wszystkie teatry w kraju, dwa razy prezentowała "Pierwszy dzień wolności" telewizja, widzowie kin oglądali go w filmowej adaptacji Aleksandra Forda. Atrakcyjność tej znakomicie skonstruowanej, przypominającej momentami antyczną tragedię sztuki jest wciąż bezsporna.

Przypomnijmy jej sytuację wyjściową. Oto do opustoszałego niemieckiego miasteczka przybywa grupa byłych polskich oficerów uwolnionych z oflagu wiosną 1945 roku. Łączy ich sytuacja życiowa, jednakowa psychika ludzi, którzy przez wiele lat przebywali wspólnie w niewoli, dzielą - postawy, doświadczenia, biografie, wreszcie - koncepcie znalezienia dla siebie miejsca w na nowo odzyskanym świecie, koncepcje wolności. Od chwili podniesienia się kurtyny owa wolność jest przedmiotem zaostrzającej się dyskusji, która jest świetną prezentacją poszczególnych osób dramatu. Rzeczywistość II i III aktu sprawdzi te słowa w sytuacjach tragicznych, w prawdziwej próbie, w rozgrywce, której nie można ominąć frazesem.

Wszystkie koncepcje i kodeksy działania, "sposoby na życie", z którymi spotkaliśmy się w I akcie, okazują się bezwartościowe, muszą ulec rewizji w coraz to bardziej przewrotnych sytuacjach. Pierwszą z nich będzie zaskakujący gest Jana, który narzuci kolegom obronę niemieckich dziewcząt, ostatnią - atak czterech kompani SS na ciche miasteczko. Ta właśnie scena, ów okrutnie szyderczy finał jest u Kruczkowskiego jednocześnie momentem klęski moralnej wszystkich bohaterów, stanowi ostrzeżenie przed łatwym optymizmem, przed złudzeniami spokojnego życia. Pierwszy dzień wolności nie stał się dniem chwały, nic się jeszcze nie skończyło, nadal jesteśmy współodpowiedzialni za nasz świat, wciąż musimy dokonywać nierzadko tragicznego wyboru.

Owe powikłania dramatyczne w sztuce Kruczkowskiego są - jak widać z tego wywodu - wielostopniowe, występują bowiem zarówno w nurtujących bohaterów problemach moralnych jak i w sytuacjach wynikających z akcji sztuki. Teatr wystawiający "Pierwszy dzień wolności" musi je zatem tak ukazać na scenie, aby tworzyły one jedną, współgrającą całość Niestety, tego toruńskiemu spektaklowi niespójnemu i niezbyt jasno tłumaczącemu się psychologicznie, zabrakło. Akcji nie stało napięcia, niepotrzebne próby "monumentalizowania" dość skutecznie obnażały sztuczność sytuacji rozgrywającej się w jakiejś nieokreślonej, "umownej" przestrzeni (scenografia Ryszarda Strzembały), która miała prawdopodobnie podkreślać uniwersalizm dramatu, ale w efekcie tylko nużyła i rozpraszała widza. Nadmierne rozciągniecie I aktu i skróty w dwóch następnych spowodowały zwichnięcie proporcji pomiędzy dyskusją a momentem działania który to kontrast jest przecież osią sztuki Kruczkowskiego).

Wszystkie te niedociągnięcia uznać trzeba tylko za pomniejsze grzeszki reżysera - Michała Rosińskiego. Głównym, bo zasadniczo zmieniającym centralne starcie sztuki, było ustawienie postaci Ingi. Ta sugestywna postać mądrej dziewczyny, która przed kilkoma dniami doznała istotnej krzywdy osobistej wymaga wiedzy aktorskiej, intuicji i kondensacji środków wyrazu. Bez takiej Ingi nie ma sztuki Kruczkowskiego, nie ma tragicznego konfliktu postaci. Tymczasem Barbara Baryżewska tworzy postać nieopanowanej histeryczki, jest nienaturalna nawet wtedy, gdy rozstrzyga najistotniejsze problemy swej bohaterki. Ostatnia scena rozebrana została wręcz na pograniczu groteski. Karkołomny pomysł z demolowaniem zastawy stołowej i szarpaniem flag hitlerowskich był - w kontekście wcześniejszych i dalszych wydarzeń - tak nieprawdziwy psychologicznie i upraszczający wymowę sztuki, że wywołał wręcz śmiech na widowni. No, cóż, tak rości się czasem pęd do oryginalności za wszelką cenę - szkoda tylko, że musi za nią płacić dobra przecież aktorka.

Kobiety są zresztą w tym spektaklu o wiele słabsze od mężczyzn. Niefortunnie obsadzona Maria Chruścielówna nie była w stanie uprawdopodobnić roli Luzzi, napisanej chyba z myślą o aktorce reprezentującej zgoła inny typ psychofizyczny. Znacznie lepiej dają sobie radę odtwórcy ról byłych jeńców. Janusz Krawczyk gra Jana bardzo kulturalnie, jest skupiony i prawdziwy. Nie jest to zapewne wielka kreacja, ale rola przekonywująca, skonstruowana precyzyjnie, nawet sugestywnie. Interesująco, choć nie bez pewnych uproszczeń przedstawili postacie Michała i Anzelma Czesław Stopka i Hieronim Konieczka.

"Pierwszy dzień wolności" jest dziełem dziś już klasycznym. Wystawiany przez najlepsze sceny w kraju zapisał się w historii teatru kreacjami wybitnych aktorów. Nie sposób rozpatrywać kolejnych inscenizacji tej sztuki w oderwaniu od tradycji. Każdy reżyser decydując się na jej wystawienie musi się więc liczyć z ryzykiem porównań. W przypadku toruńskiego spektaklu nie wypadają one niestety najlepiej. Chyba że chcielibyśmy premiować akt odwagi, jakim był na pewno wybór dramatu tak bardzo znanego i jednocześnie tak odpornego na zabiegi reżyserskie. Bo o premii za oryginalność tym razem lepiej zamilczeć...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji