Artykuły

Na scenie historii i teatru

- Kochacie nas, kiedy mamy siłę, jesteśmy interesujący, przystojni, sexy, a nikt o nas nie pamięta, kiedy ledwo wiążemy koniec z końcem. Emerytura aktora po 30 latach pracy jest głodowa - mówi warszawski aktor, TOMASZ STOCKINGER.

Stockingerowie przybyli z biednych Prus i osiedli w kręgu niemieckich ewangelików już cztery pokolenia temu. Wpływ na ich asymilację miały tragiczne przejścia podczas obu wojen. Dziadek i ojciec byli już polskimi patriotami. O historii swojej aktorskiej rodziny Tomasz Stockinger opowiada Andrzejowi Dworakowi.

Andrzej Dworak: Tradycja rodzinna odgrywa rolę w Pana życiu?

Tomasz Stockinger: Jak widać - odgrywa. Ojciec przecież też był aktorem, chociaż nie chciał, żebym poszedł w jego ślady. Ja również nie chce, żeby aktorem był mój syn.

Ale tak jednak powoli się dzieje... Robert zagrał w "Klanie".

- Nie, właśnie się nie dzieje. Syn chyba wysłuchał tego, co miałem mu do powiedzenia, i studiuje na uniwersytecie stosunki międzynarodowe. Wiele razy mówiłem mu, że aktorstwo jest chwilami przyjemnym zawodem, ale na co dzień jest to zawód ciężki i nie chciałbym, żeby on robił to samo, co ja. Zbyt dużo jest w tym min. Poza tym, do tej pory Robert nie wykazywał jakiegoś wielkiego zapału do aktorstwa, więc nie ma co kontynuować tej tradycji. Warto zdobyć jakiś przyzwoity zawód - męski.

Aktorstwo nie jest męskie?

- No, nie jest... Wielu mądrych aktorów już na ten temat mówiło, więc nie chcę tego powielać. Od kilku lat myślę dużo na temat zawodu, który w części sobie wybrałem, a w pewnym sensie on wybrał mnie, i myślę, że trzeba bardzo dużo empatii, poświęcenia i wyrzeczeń, żeby być do dyspozycji innych ludzi. Pan też mną dziś dysponuje - zaproponował spotkanie, ja się stawiłem i jestem do pańskiej dyspozycji, bo to jest część mojego zawodu. A mogłem przecież odcinać kupony od mojego biznesu i siedzieć sobie gdzieś w Egipcie czy Brazylii.

Cóż, ja też pracuję w korporacji i nie robię zawsze tego, co chcę, ale w takim razie, jakie zawody są męskie?

- Męskie zawody polegają na tym, że się tworzy coś trwałego. A to, co my robimy, chociaż jest często zarejestrowane na taśmie filmowej, jest nietrwałe. Trwamy tylko może w pamięci naszych fanów czy naszej publiczności. Inżynier, architekt, biznesmen są dla mnie zawodami bardziej męskimi - wymiernymi. Aktorstwo jest tak narażone na ludzkie sympatie, antypatie, wątpliwe sentymenty, że jest czymś bardzo nietrwałym.

Ktoś to jednak musi robić...

- Czasem sobie rzeczywiście żartuję, że ktoś aktorem być musi. Nie narzekam jednak, bo mimo wszystko cenię to, co robię. Ale ta męka, gdy się jest uzależnionym od czyichś wizji artystycznych, bycie w roli odtwórcy, doskwiera właśnie po pięćdziesiątce.

To jak Pana tata zniechęcał Pana do zawodu?

- Mówił mi, że jeśli się spojrzy na kariery aktorskie, to zdecydowana większość doznaje rozgoryczenia, że kończą się one porażką, zawiedzionymi ambicjami. Widział wśród kolegów zbyt wiele goryczy i rozczarowań, więc nie chciał, żebym znalazł się w takiej sytuacji. Ja jednak odniosłem sukces dużo szybciej, niż tego ojciec się spodziewał. Za to jestem losowi wdzięczny.

Czy jednak ojciec nie miał racji?

- Nie wiem. Też miał liczne sukcesy, a umierał - starzał się, odchodził - tak jak i dziś odchodzą aktorzy wielcy. Nie chcę tu wymieniać nazwisk, ale w czasach, kiedy gonimy za kasą, młodością, afektem, nikt nie chce aktorów starych. Kochacie nas, kiedy mamy siłę, jesteśmy interesujący, przystojni, sexy, a nikt o nas nie pamięta, kiedy ledwo wiążemy koniec z końcem. Emerytura aktora po 30 latach pracy jest głodowa.

Skąd aktorstwo wzięło się u ojca, Andrzeja Stockingera?

- Myślę, że ze zbiegu okoliczności. Ojciec zaraz po wojnie studiował w Lublinie medycynę i miał wielu serdecznych znajomych w lubelskiej operetce - był młodym chłopakiem z pięknym basem. Dorabiał zatem występami w operetkowym chórze. Szybko zaczęło mu się to bardziej podobać niż medycyna. W pewnym momencie w zespole muzycznym Czwórka Szacha potrzebowali kogoś na zastępstwo, więc tata musiał wybrać między prosektorium a sceną. I wybrał scenę, która była weselszym miejscem od tego drugiego i dawała od razu utrzymanie. Po latach śpiewania i występowania Ryszarda Hanin namówiła go do zdawania eksternistycznego egzaminu aktorskiego i tak został zawodowym aktorem.

Kiedy przeniósł się z Lublina do Warszawy?

- Gdzieś w 1955 roku - ja już urodziłem się w stolicy. Natomiast mamę poznał na początku lat 50. Barbara z domu Gospodarczyk śpiewała w zespole wokalnym Siostry Triola i też pochodziła z Warszawy. Była dwunastym dzieckiem w rodzinie - dziesiątą siostrą, bo dziadkowie mieli dziesięć córek i dwóch synów. Taka to była rodzina... Jadło się w niej dużo kaszy z omastą i bardzo wzajemnie kochało. A siostry - wszystkie - były utalentowane muzycznie. Mama próbowała kariery solistycznej jako Barbara Barska, którą przerwała, kiedy ja przyszedłem na świat.

Skąd są Stockingerowie?

- Jesteśmy czwartym pokoleniem przybyszów z Prus. W czasach, kiedy tam było bardzo źle, to w Królestwie Polskim czy inaczej później w Kraju Przywiślańskim, było dobrze, więc tu się przyjeżdżało szukać pracy. Mój pradziadek Mateusz Stockinger przywędrował w wieku dwudziestu kilku lat pod koniec XIX wieku do Warszawy - wraz z dużą falą emigracji z Prus. W Radzyminie, który był miasteczkiem niemieckich rzemieślników, poznał swoją żonę i miał z nią czworo dzieci, dwie córki i dwóch synów. Pracował jako zdun. Dziadek Rysio urodził się w końcu XIX wieku, brał udział w I wojnie światowej, a w II Rzeczypospolitej zrobił karierę w Polskiej Poczcie.

Czy coś wiadomo, jak polonizowali się Stockingerowie?

- Przybyli z biednych Prus, osiedli w kręgu niemieckich ewangelików i ewangelikami pozostali. Ale ta kolonia już była mieszaniną polsko-niemiecką. Ci przybysze rozmawiali między sobą po niemiecku, lecz musieli kontaktować się z polskim otoczeniem, przesiąkali polskością. Myślę, że wielkie oddziaływanie na asymilację Stockingerów miały obie wojny, wszystkie tragiczne przejścia z nimi związane. W 1941 roku niemiecki samochód wojskowy potrącił moją babcię, która w wyniku tego zmarła. Ojciec walczył w czasie powstania w Szarych Szeregach, razem z dziadkiem dostali się po wyjściu z Warszawy do obozu w Stutthofie, skąd na szczęście udało im się uciec - w sześć osób - na Kaszuby. To opowiedzenie się po stronie polskości było już wtedy bardzo wyraźne. Zresztą, pradziadek Mateusz wyjechał z Prus jako młody człowiek, potem jeszcze przez jakiś czas mieszkał w Petersburgu, skąd po wojnie rosyjsko-japońskiej, kiedy tam zrobił się kryzys, wrócił do Warszawy. Dziadek urodził się w Petersburgu...

Na ile oni czuli się Niemcami?

- Nie potrafię powiedzieć, ale mogę już powiedzieć o dziadku i ojcu, że byli polskimi patriotami.

Pan też przez kitka lat mieszkał poza Polską. Jak do tego doszło?

- Kiedy patrzę na to z perspektywy, to wydaje mi się absolutnie uzasadnione i oczywiste, że z kraju, w którym komuna tak rozpaczliwie walczy o przetrwanie, grożąc wejściem wojsk radzieckich, kraju, w którym jest kłopot z kupnem sera czy herbaty, w którym benzyna jest na kartki i nie ma perspektyw, młody człowiek ma prawo wyjechać. Żeby normalnie żyć, zarabiać, wychowywać dzieci. Dlatego wyjechałem stąd, wraz z milionem ambitnych Polaków. Wyjechałem do Kanady.

Dlaczego Pan wrócił ?

- Źle się tam czułem, nie odpowiadał mi nawet klimat. Tam urodził się mój syn, więc nie miałem już czasu na zdobywanie nowego zawodu - trzeba było żyć, sprostać obowiązkom. Walczyłem ze sobą, czy startować od nowa w Kanadzie - od zera, chociaż nie miałem żadnych problemów z językiem - czy też wrócić z bagażem doświadczeń tam, gdzie się rozwinąłem, gdzie ciągle byłem obecny na ekranie, gdzie czułem swoją przynależność.

Jaki to był bagaż doświadczeń?

- Zrozumiałem wiele na Zachodzie. Ująłbym to tak - życie jest dość okrutne, my też tu w Warszawie odwracamy głowę, kiedy widzimy jakiegoś biedaka proszącego o wsparcie. Taka jest prawda. A życie w obcym kraju jest trudne. Trzeba mieć grubą skórę i wiele przejść, żeby się tam zaaklimatyzować. I jeszcze dodatkowo, kiedy się tam jedzie z takiego wysokiego pułapu, jakim jest udana kariera młodego aktora tu w Polsce, sukcesy, brawa, to jest trudno tym bardziej. Wprawdzie byłem na to przygotowany, ale postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę w kraju i wróciłem z synem i żoną do Warszawy. Po paru miesiącach doszło do obrad Okrągłego Stołu i nagle okazało się, że jestem w innym kraju. Byłem wdzięczny losowi, że wróciliśmy na początku 1989 roku i byliśmy świadkami czegoś, co nam się w głowie nie mieściło. To były piękne miesiące - jeszcze dla mnie, młodego ojca... Świetny czas.

Stockingerowie są z klanu...

- Mama była piosenkarką, a potem przez 22 lata śpiewała w chórze filharmonii. Tata - bardzo muzykalny aktor. Ja też, aktor i piosenkarz. Moja siostra skończyła studium Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni i wyszła za absolwenta tego studium. Moja była żona Jola też skończyła średnią szkołę muzyczną, a jej ojciec był śpiewakiem. Niby przypadkowo, a wszyscy z tej samej branży. Mój syn sympatyzuje ze śpiewającą aktorką Olą Szwed. To rzeczywiście jakoś samo układa się w taki klan.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji