Artykuły

Będę sypiał z babcią

- Dawniej regularnie chodziło się do teatru i do opery - częściowo dlatego, że nie było innych propozycji. Publiczność nabierała rozeznania i potrafiła odróżnić geniusz od klapy. Na Zachodzie publiczność także dziś jest lepiej przygotowana do odbioru sztuki wyższej - mówi tenor RYSZARD KARCZYKOWSKI.

Ze światowej sławy tenorem Ryszardem Karczykowskim o scenach NRD, brokatowych trykotach i narodzinach awangardy artystycznej rozmawia Ewa Sułek.

Piszą o Panu: "poza granicami kraju cieszy się on większym bodaj rozgłosem niż we własnej ojczyźnie" - to powód do dumy?

- Myśl, że aby spełnić marzenia, należy opuścić swój kraj, nie jest przyjemna. Chciałem występować w Polsce - pierwsze doświadczenia zawodowe zdobywałem w teatrach na Pomorzu. Tam jednak byłem jedynie chórzystą. Solistą zostałem dopiero w operetce w Szczecinie. Jednak zawsze chciałem śpiewać opery. Chodziłem na przesłuchania w Polsce, tak jak czynią to dziś młodzi. Jednak wówczas nie było żadnych szans, żeby się zaangażować.

Dlaczego?

- Struktura teatrów była inna niż obecnie. Teatry starały się mieć stałą grupę solistów na etatach. Bardzo trudno było się dostać do tej rodziny, w tej chwili jest inaczej i raczej unika się takiej polityki. Teatry wolą mieć jak najmniej artystów na etacie, a jak najwięcej występujących gościnnie. Tak właśnie się robi na Zachodzie. W każdym razie tęsknota za operą przyśpieszyła moje poszukiwania, które zakończyły się w NRD.

Pamięta Pan swój debiut w Landestheater w Dessau w 1969 roku?

- To był wielki teatr - na ponad 1200 miejsc. Powstał jeszcze za czasów hitlerowskich i był przeznaczony głównie pod inscenizacje Wagnera. To tam zaczęła się moja edukacja operowa. Ale wciąż było mi mało i udałem się na studia reżyserii muzycznej do Berlina. Uważam, że śpiewak powinien posiadać wiedzę z zakresu zarówno reżyserii jak i aktorstwa. Studiowałem tam zaocznie, a pracowałem w Dessau.

Czy NRD to był przypadkowy wybór?

- To był naturalny wybór - ze Szczecina niedaleko jest do Niemiec. Moi znajomi muzycy już wcześniej tam wyjechali do pracy, więc ja też się odważyłem i pojechałem na przesłuchanie. Skuterem!

Bał się Pan?

- W Szczecinie odniosłem pierwsze sukcesy - wygrałem plebiscyt na najpopularniejszego wokalistę operetki, często odwiedzałem wspaniały Teatr Dramatyczny, gdzie grali między innymi Andrzej Kopiczyński, Włodzimierz Bednarski czy Maria Chwalibóg. Poza tym, co mniej chwalebne, ale za to intratne, śpiewałem w lokalu Kaskada. To był rodzaj domu rozrywek, w którym świetnie się dorabiało. Po spektaklu w teatrze ubierałem się w brokaty i chodziłem na nocne występy do Kaskady. Miałem wtedy wielkie powodzenie u kobiet! Występowali tam również artyści z NRD i to był mój pierwszy kontakt z Zachodem. Miałem mieszkanie spółdzielcze, pieniądze, byłem znany. Ale to mnie nie zadowalało. Pojechałem na przesłuchanie do Berlina i od razu dostałem kilka propozycji. Znajomi z Kaskady, którzy znali teatry NRD, poradzili mi wybór Dessau.

Trapiły pana myśli: przecież jestem Polakiem. Dlaczego nie mogę robić tego, co kocham w swoim kraju?

- Oczywiście. Zwłaszcza gdy po raz pierwszy zamknął się za mną szlaban na granicy z NRD. Zostawiałem wszystko, co osiągnąłem w Szczecinie. Zarabiałem znacznie więcej niż na początku zaproponowano mi w Dessau. Nie pojechałem do Niemiec dla pieniędzy. Musiałem nawet pójść do dyrektora renegocjować kontrakt. Podpisałem go na trzy lata i szybko się zorientowałem, że za te pieniądze nie będę mógł się utrzymać. Bez skrupułów wykorzystywano tanią siłę roboczą.

Mówił Pan po niemiecku?

- Jechałem do pracy nie znając języka i nie była to przyjemna perspektywa. Znałem łacinę i rosyjski. W pewnym momencie życia chciałem robić urządzenia medyczne i postanowiłem zdawać na medycynę - stąd znajomość łaciny. Byłby to dla mnie prawdopodobnie fatalny wybór, bo mam duszę artysty.

Która na szczęście zwyciężyła! W 1974 roku rozpoczął Pan pracę w teatrze operowym w Lipsku i Pana kariera na dobre nabrała rozmachu.

- Od tego momentu zaczęto kojarzyć moje nazwisko i zapraszać mnie do kolejnych teatrów niemieckich - do Drezna, Berlina. NRD i inne kraje systemu komunistycznego kładły wielki nacisk na sport i kulturę - to były ich wizytówki. W NRD naprawdę troszczono się o artystów - o ich edukację, rozwój zawodowy, warunki pracy. To tam właśnie narodziła się awangarda artystyczna. Już dwadzieścia lat temu teatr funkcjonował tam tak, jak nasze dopiero zaczynają dzisiaj. Poszukiwano różnorodnych i nowatorskich form artystycznych, eksperymentowano. Miałem przyjemność pracować z takimi osobistościami jak Harry Kupfer, Gótz Friedrich czy Joachim Herz.

W 1975 roku występ w "Traviacie" na festiwalu w Aix-en-Provence otworzył przed panem drogę na wielkie sceny Europy Zachodniej -jak wspomina pan ten okres?

- Ten występ rzeczywiście był bardzo udany. Ale karierę zacząłem dopiero po sukcesach w Covent Garden w Londynie. Było to moje pierwsze zetknięcie ze światowej sławy artystami jak Kiri Te Kanawa, Colin Davis czy Zubin Meta. W tej chwili więcej jest agencji artystycznych niż samych artystów! Kiedyś dyrygent czy reżyser polecał śpiewaka kolejnym teatrom. Trzeba było "zdawać egzaminy" na bieżąco. Dziś obsadami w teatrach zajmują się agencje. Poza tym wszystko zależy od tego, jak kogo ustawią media.

Media to czwarta władza?

- Pierwsza władza! Jak chcą kogoś wylansować, to na pewno im się to uda. Zawsze wmówią nam, że teraz trzeba klaskać. To jest jak z masłem - raz dobrze, że go jemy, a margaryna jest be, za chwilę jest na odwrót. W zależności od tego, co podrzucą zakłady mleczarskie.

Może nie każdy widz potrafi sam ocenić, co jest dobre, a co nie? Edukacja artystyczna kuleje, a zainteresowanych brak.

- Dawniej regularnie chodziło się do teatru i do opery - częściowo dlatego, że nie było innych propozycji. Publiczność nabierała rozeznania i potrafiła odróżnić geniusz od klapy. Na Zachodzie publiczność także dziś jest lepiej przygotowana do odbioru sztuki wyższej.

Powróćmy jeszcze do Covent Garden - w sylwestrowy wieczór 1976 roku zadebiutował Pan rolą Alfreda w reżyserowanej przez Petera Tooleya "Zemście nietoperza". Zapraszano Pana do tej roli przez sześć następnych sezonów.

- Byłem pierwszym Polakiem, który wystąpił tam po wojnie. "Zemsta nietoperza" to tylko jedna z oper - występowałem w wielu innych jak chociażby "Cosi fan tutte" Mozarta, "Rigoletto" Francesco Maria Piave, "Lulu" Albana Berga. W Covent Garden poznałem też najważniejszego w moim życiu pedagoga - Aleksandra Bardiniego. To on wskazał mi drogę do prawdziwej włoskiej opery. Wciąż jeździłem na kontrole do niego, żeby być pewnym, że idę dobrą drogą, że nie przeciążam głosu. Wystarczy jedna nieodpowiednia partia i może być po karierze. Często słyszy się o kryzysach wokalnych. Technika jest bardzo ważna, nie można jej ignorować. W Covent Garden poznałem Placido Domingo, Pavarottiego, Carrerasa...

Miał Pan świadomość, że należy Pan do śmietanki artystycznej?

- Starałem się im dorównać. Zdawałem sobie sprawę z ciężaru zobowiązań i wymagań. Było to wielkie obciążenie psychiczne. Śpiewałem z najlepszymi - to jest ogromny stres i człowiek zrobi wszystko, żeby w tym świecie przetrwać. Czasem nawet za cenę zdrowia. Jestem zodiakalnym baranem - prę do przodu. Gdy mam zadanie, zrobię wszystko, żeby je wykonać. Wtedy nie czuję i nie zauważam pewnych rzeczy. Jeśli chodzi o sprawy stricte artystyczne, nigdy nie zdarzyło mi się zagalopować i stracić kontroli. Natomiast historia moich dwóch dyrekcji artystycznych - w Teatrach Narodowych w Krakowie i w Warszawie - jest już mniej sielska. To były zadania, które chciałem wykonać dobrze, za wszelką cenę otwierając drogę młodym wokalistom. Jednak współpraca w polskich warunkach okazała się niemożliwa.

Sceny Zurychu, Londynu, Wiednia, Berlina, Pragi, Moskwy, Leningradu, Rzymu, Lizbony, Nowego Jorku, Chicago, Bostonu, a później także Hongkongu, Tokio. Przez te wszystkie lata ciągłych podróży czy było miejsce, które nazywał Pan domem?

- Nie. Mimo że przebywałem i najdłużej mieszkałem w Niemczech. Żona i syn jeździli ze mną. Syn studiował w Mannheim i tam poznał obecną żonę, właśnie spodziewają się dziecka.

Gratuluję, będzie Pan dziadkiem!

- Nie, po prostu będę sypiał z babcią - w dalszym ciągu bardzo atrakcyjną! Syn z żoną wrócili do Warszawy. My z żoną też wróciliśmy sześć lat temu. Generalnie nie byłem w Polsce rozpoznawany. Ze sporymi trudnościami udało mi się nagrać cztery płyty. Za granicą nagrałem ponad trzydzieści.

Dlaczego więc Pan wrócił?

- Tęskniłem za Polską. Jeszcze w NRD miałem poczucie, że chcę coś zrobić, aby przybliżyć za granicą naszą kulturę. Organizowałem Dni Kultury Polskiej - zapraszałem artystów z Polski, między innymi nieżyjącego już pana Bursztynowicza, wspaniałego polskiego reżysera i dyrektora kilku polskich teatrów. Zrealizował w Niemczech "Studenta żebraka". Zaproponowałem też wystawienie "Strasznego dworu" - zrobiłem tłumaczenie na język niemiecki i zaśpiewałem rolę Stefana. W pewnym okresie mojego życia pomyślałem, że warto już zejść ze sceny - nie dlatego, że z głosem jest źle, bo na szczęście tak nie jest, tylko aby zająć się wokalistyką. Zacząłem za granicą, ale chciałem to robić też w Polsce. Cały czas mieliśmy tu dom, który żona znalazła tuż po ślubie. To dom w Radości na rogu ulicy Wspomnień i Bajkowej.

Polska przywitała Pana z otwartymi rękoma?

- Polska rzadko kogo wita z otwartymi rękoma. Jest w Polakach zbyt dużo zawiści, zbyt mało wiary w siebie. Całkowicie bezpodstawnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji