Calderonowskie memento
"Życie jest snem" Pedro Calderona to pozycja dosyć wyjątkowa na naszych scenach. To bodaj jedyne z ARCYDZIEŁ TRUDNEGO TEATRU obecne mmej więcej stale w repertuarach. No, może jeszcze "Hamlet". Ale "Hamlet" spowszedniał, stał się "przyslowiowy", wszedł do języka potocznego, podczas gdy o "Życiu snem" w szkołach na razie nie uczą.
Nie gramy Corneille'a, Raciene`a, Beaumarchais, elżbietańczyków, Lope de Vegi, Goethego, Schillera, Kleista: możno bez końca ciągnąć listę klasyków dramaturgii europejskiej. Szekspir i Molier bywają w repertuarze od wielkiego dzwonu i bez, ostatnio, zachwycających rezultatów artystycznych. Calderona, co prawda, także nie ma w nadmiarze, niemniej pewnej popularności "Życia snem", notabene jedynej spośród około trzystu (!) napisanych sztuk jako tako popularnej w Polsce - nie sposób przecenić.
Wiele w tym zasługi tłumacza. Czy raczej imitatora; tym słowem Jarosław Marek Rymkiewicz określił swą pracę. Powstała przed dwudziestu z górą laty "imitacja" nie odznaczała się filologiczną wiernością. Ba, zarzucano jej odstępstwa interpretacyjne, pisano, że książę barokowej Hiszpanii mówi tu językiem bohaterów Sartre'a. Tak czy owak Rymkiewicz odmłodził stary tekst. Zredukował ozdobność barokowej metaforyki pozostawiając tylko te figury retoryczne, które bezpośrednio ilustrują filozoficzną zawartość dzieła. Zubożył utwór, ale zarazem skondensował jego siłę dramaturgiczną, przełożył słowa sprzed trzystu pięćdziesięciu lat na wrażliwość i emocje współczesnego widza. Cała ta operacja wymagała znakomitego chirurga; gdyby Rymkiewicz sfuszerował, okrzyknięto by go - słusznie! - barbarzyńcą i mordercą starego piękna. Ale udało się - i "Życie snem" żyje na scenach.
Akcja tej sztuki toczy się w Polsce - fantastycznej, dalekiej od realiów historii. To niby nic nie znaczy, a jednak jakoś specjalnie słucha się tych rozważań o okrucieństwie losu i zakresie wolności, o złośliwości wypadków i odpowiedzialności jednostek, o mglistości świata i rozpaczliwym postukiwaniu drogowskazów. "Polacy, niech was czegoś nauczy ten spektakl" - mówi Segismundo, gdy próbuje wyciągać wnioski na temat swej niepewnej i wątpliwej, zawieszonej między niewolą i królowaniem egzystencji. W 1983 roku, gdy stan wojenny nie był jeszcze zniesiony, "Życie snem" inscenizował w Krakowie Jerzy Jarocki. Wplótł wtedy w spektakl cytaty ze swoich i cudzych przedstawień w Starym Teatrze - tych, które w latach siedemdziesiątych składały się na jeden z kanonów myśli polskiego inteligenta - jakby chciał poddać je tej samej weryfikacji, którą Calderon aplikuje swemu księciu. A kończyło się tamto przedstawienie oszalałym mazurem. Na pustej scenie, bez muzyki, samotny Krzysztof Globisz wywijał hołubce w dzikim zapamiętaniu wystukując głuchy rytm o deski parkietu, długo i bezradnie.
"Życie snem" obejrzałem na nowo parę tygodni temu na scenach te-atrów Łodzi i Rzeszowa - i znów wezwanie "...niech was czegoś nauczy..." nie było pustym dźwiękiem. W warstwie fabularnej dramat Calderona jest przecież opowieścią o klęsce rządów rozumu. Opowieścią o uczonym królu, wspaniałym umyśle, któremu astrologia przepowiedziała, że jego syn i następca będzie potworem i tyranem. Nowonarodzonego uwięził wiec w wieży, a teraz urządza ściśle racjonalny eksperyment. Izolowany dotąd, a już pełnoletni Segismundo zostanie przeniesiony do pałacu i obwołany księciem. Jeśli rządzić będzie rozumnie, król uzna pomyłkę gwiazd. Jeśli nie - książę wróci do wieży i powie mu się, że wszystko było tylko snem. Przemyślany eksperyment został ubezpieczony ze wszystkich stron, z wyjątkiem najważniejszej: nie uwzględniono ani mechanizmów rządzących ludźmi co najmniej na równi z rozumem - ambicji, kompleksów, całej psychologii zbiorowej - ani motywacji irracjonalnych, atawistycznych, anarchicznych. Najpierw zatem dwór królewski ani myślał brać poważnie nieokrzesanego więźnia w roli władcy i poczęstował go, z zachowaniem ceremoniału, potężną porcją prowokacji (eksperyment działał więc jak prognoza samospełniająca się), potem zaś lud dotknięty niejasnymi machinacjami wokół osoby księcia wszczął bunt uznając Segismunda za idola w błogiej nieświadomości do czego ex-mieszkaniec wieży jest zdolny. A w efekcie wojna domowa doprowadziła do całkowitej klęski i upokorzenia tego, którego zwano uczonym królem.
Trudno było słuchając spektaklu odpędzić myśl, że sami przed chwilą uczestniczylismy w budowie swoistej racjonalnej utopii z wyrzeczeniem się odwetu, ambicji własnych, wszelakich niskich pobudek w imię łagodnej władzy rozumu: obrazek był coraz piękniejszy - tylko przebudzenie przykre i twarde. Aliści pisząc to, popełniam pewne nadużycie recenzenckie. Relacjonuję coś, co mnie uderzyło, czego dosłuchałem się w tekście, zdawać się mogło, dobrze znanym - ale dosłuchałem się na marginesie spektaklu. Albowiem w obydwu inscenizacjach, łódzkiej i rzeszowskiej, akcent kładziono na zupełnie inne elementy Calderonowskiego dzieła.
Waldemar Zawodziński, reżyser Teatru im. Jaracza i Bogdan Ciosek, dyrektor Teatru im. Siemaszkowej, twórcy mniej więcej z tego samego pokolenia, absolwenci krakowskiej reżyserii z połowy lat osiemdziesiątych, niezależnie od siebie, ale zgodnie zlekceważyli to, co w "Życiu snem" mówi się o mechanizmach życia społecznego, instrumentach rządzenia, polityce. Ich interesował nade wszystko Segismundo: człowiek po omacku roz poznający naturę własnej egzystencji, badający granice ciasnego poletka, wewnątrz których zatrzasnął go los, arbitralne decyzje innych, własna biologia, budzące się uczucia, pożądania, ambicje. Człowiek poszukujący nadrzędnego imperatywu nadającego sens egzystencji. Drogowskaz dla Segismunda, jaki się ze sztuki wyłania, jest po barokowemu przewrotny, paradoksalny: sformułował go kiedyś lapidarnie Jan Błoński: "Postępuj dobrze - mówiono niegdyś - ponieważ świat posiada swój przyrodzony porządek, któremu i ty musisz się podporządkować. Postępuj dobrze - powiada Calderon - ponieważ porządek świata jest niepoznawalny i byłbyś szaleńcem, gdybyś próbował przeniknąć pozory, na jakie zostałeś skazany. Śniąc swoje życie nie wiesz i nie dowiesz się nigdy, co jest wokół ciebie prawdziwe; ale właśnie wtedy, kiedy - porwany wirem urojeń - stracisz miarę rzeczywistości, roznieci się w tobie pożądanie dobra: tracąc świat, zyskasz mądrość." Tej mądrości czynienia dobra twórcy omawianych spektakli przydali jeszcze jedną sankcję, o której Błoński tu nie wspomina, a której rola w barokowej filozofii jest oczywista. Tą sankcją jest śmierć. Absurdalna i konkretna, przedłużenie ziemskiego chaosu z niewyodrębnionymi wartościami i zadartymi granicami snu i jawy.
Śmierć rzadko grała ostatnio w naszym teatrze ważniejsze role. Oczywiście o "Tej pani" pamiętał Tadeusz Kantor. Janusz Wiśniewski angażował ją na girlsę do swych rewii. Lubił ją na scenie Andrzej Dziuk w swych misteriach. Zjawiała się w teatrze Krystiana Lupy. Ale teatr en masse od dawna stał się konsekwentnie doczesny, zaś atrybuty śmierci zdewaluowały się tak, jak w kinie, gdzie co sekundy przewracają się statyści i kaskaderzy po ślepych strzałach z szybkostrzelnej broni. O śmierci jako kategorii filozoficznej jakby zapomniano, a może teatrom brakowało siły do podjęcia tego tematu bez śmieszności. Więc zaskakujące, ale i znamienne jest to memento mori i całe przesunięcie kierunku interpretacji dzieła Calderona w rejony uniwersalne, podstawowe. Zawodzińaki, rażyser-plastyk komponujący teatr bardziej z obrazów, niż z akcji wprowadził motyw śmierci do całej, starannie utrzymanej w duchu hiszpańskiego malarstwa tamtych czasów ikoniki przedstawienia: od prologu nad trupem konia, który padł na granicy "niegościnnej Polski"', aż po finałowy triumf Segismunda, kiedy to nad całą sceną unosi się funebralna czapa z kirem i trupimi czaszkami. Natomiast Ciosek swoje memento przeprowadził przez postać Clarina, filozofującego błazna. Mając do dyspozycji świetnego, niedocenionego Jacka Lecznara rzeszowski reżyser uczynił z Clarina błazna-anarchistę, wyzywającego i okrutnego, obojętnego wobec szamotaniny Segismunda, sceptycznego do granic nihilizmui grającego swoje beznadziejne partie ze śmiercią. "Ta dziewka oczywiście szachruje, w rękawie ma zawsze asa, przebija atutem..."
Obydwu spektaklom daleko do doskonałości; obciążają je niedostatki realizacyjne. W inscenizacji łódzkiej wysmakowanym obrazom nie towarzyszy precyzja prowadzenia ani akcji, ani aktorów. Spektakl grany jest na zasadzie; ratuj się jak kto umie; dlatego zapewne dają się zapamiętać role drugoplanowe (Astolfo Bronisława Wrocławskiego, służący Andrzeja Wichrowskiego), podczas gdy postacie ważniejsze rysują się mglisto. Słabości zespołu aktorskiego jeszcze bardziej dotkliwe zdają się w inscenizacji rzeszowskiej; tu nadto sceneria za bardzo przypomina kiepską bajkę nawet mimo wielkiej kuli zawieszonej w centrum sceny i rozbijającej naiwną iluzję. W gruncie rzeczy obydwaj Segismundowie: Jerzy Turowicz w Rzeszowie i Dariusz Siatkowski w Łodzi grają wielkie trudne monologi - bez partnerów. Grają świetnie, chapeau bas; wszakże te dysharmonie aktorskie i inscenizacyjne mocno doskwierają w odbiorze.
Nie wpisywałbym więc obu inscenizacji na poczesne miejsca w dziejach scenicznych "Życia snem". Niemniej kierunek interpretacji wydał mi się na tyle zajmujący, że próbowałem go Państwu zrelacjonować. "Niech was czegoś nauczy ten spektakl..." . Te spektakle próbują uczyć przynajmniej nie tego, co już znamy na pamięć. Czy o wielu innych dałoby się, to powiedzieć?