Artykuły

Biorę siebie za pysk

RYSZARD FILIPSKI u szczytu popularności, po wielu pamiętnych rolach, na długie lata zniknął z ekranów. Teraz powraca na nie i znów jest w znakomitej formie.

Piotr K. Piotrowski: - Nie ma Pan agenta i programowo nie chodzi na zdjęcia próbne. Jak zatem został Pan inspektorem Grodzkim w "Kryminalnych"?

Ryszard Filipski: - To dosyć prosta sprawa. Zadzwonili z TVN, przysłali scenariusz, przeczytałem, nie stwierdziłem w nim niczego szkodliwego, wydał mi się sensowny. Propozycję przyjąłem.

- Podobno nie bierze Pan byle jakiej pracy. Co decyduje o przyjęciu bądź odrzuceniu propozycji aktorskiej?

- Dwie rzeczy, po pierwsze treść, wartość moralna scenariusza, po drugie - pieniądze: to, ile mi zapłacą. Nigdy odwrotnie.

- Będąc u szczytu formy i popularności, na 20 lat wycofał się Pan z kina i zajął się rolnictwem oraz hodowlą koni. Czy to była właściwa decyzja?

- Nie. To nie była właściwa decyzja.

- Dlaczego?

- Mój prawdziwy przyjaciel - Wojciech Żukrowski - powiedział mi kiedyś po którymś z moich wywiadów: "Nigdy się, Rysiu, nie skarż". Nie mam zamiaru wywnętrzać się publicznie i stwarzać powody do radości moim wrogom, którzy, w związku z pojawieniem się moim w filmach, jak dawniej zaczynają coraz częściej z nor wyłazić.

- Jako hodowca koni poznał Pan smak bankructwa. Jak gorzka była to pigułka?

- Pigułka nie była gorzka, bowiem uwolniła mnie od wspomnianej już błędnej decyzji.

- Podobno wierzy Pan, że w życiu nic nie dzieje się przez przypadek?

- Tak, jestem o tym głęboko przekonany. To, co uważamy za przypadki, to są znaki boże. Dla dzisiejszych ludzi, przekonanych o wszechwiedzy człowieka, takie stwierdzenie wydaje się śmieszne, a nawet - jak to się dzisiaj mówi - oszołomskie czy ciemnogrodzkie. To niech się mieszkańcy Jasnogrodu zastanowią, niech sobie przypomną, ile razy w życiu, w sytuacjach beznadziejnych, otrzymali pomoc nie wiadomo skąd. Pan Bóg próbuje kierować człowieka na właściwą drogę takimi właśnie "przypadkowymi" znakami. Niestety, nasza wolna wola ślepnie i głuchnie coraz bardziej. Przecież w otaczającym nas świecie w postępowaniu ludzi nie ma żadnych logicznych uzasadnień.

- Należy Pan do niemal wymarłego już gatunku ludzi, którzy nie ustawiają się pierwsi do kasy. Ale za bezkompromisowość i wierność ideałom trzeba słono płacić. Czy warto?

- Proszę pana! Przez wiele lat miałem ogromne, komfortowe mieszkanie w Krakowie, a jednocześnie wynajęty apartament w hotelu Polonia w Warszawie. Zarabiałem, jak na owe czasy, spore pieniądze. Teraz mieszkam w wynajętej kawalerce we czwórkę z dwójką dzieci, pracuję nie tylko więcej, ale i sensowniej. Jestem szczęśliwy. Ci, którzy gonią wyłącznie za pieniędzmi, to bardzo, bardzo biedni ludzie...

- Odnoszę wrażenie, że Pana życie na korzyść odmieniła Lusia Ogińska, niebywale uzdolniona osoba: - poetka, malarka, autorka dziewięciu książek. Mam rację?

- Całkowitą!

- W jaki sposób na siebie trafiliście?

- Którejś jesieni do małego domku w roztoczańskiej puszczy przyprowadził Lusię biały wilk (są takie kanadyjskie psy). Tak się poznaliśmy. To jest właśnie jeden z tych "przypadków", o których przed chwilą mówiłem.

- Czy to prawda, że Lusia, na pierwszy rzut oka kraina łagodności, potrafi Pana krótko trzymać?

- Jesteśmy ze sobą tak blisko już od ośmiu lat. Nasz związek opiera się na pełnej i całkowitej wzajemnej wiedzy o sobie, w myślach, słowach i uczynkach, a to daje pewność trwałości związku i to bez potrzeby krótkiego trzymania.

- Co Pan sądzi o instytucji małżeństwa? Czy istnieje recepta na udany związek?

- Tak, ale bez dogłębnej znajomości samych siebie żaden związek wartościowym stać się nie może, nawet jeśli w pozorach zachowa się do śmierci! O miłość w małżeństwie trzeba dbać, walczyć o nią codziennie. Nawet myślowe, ukryte skoki na boki czynią z małżeństwa związek fałszywy, a ze wspólnej drogi bezdroża!

- Tworzycie parę nie z tej ziemi. W kawalerce w Ursusie, gdzie mieszkacie, powstają rzeczy, o których inni nawet nie śnią. Obecnie pracujecie nad niecodziennym dokumentem. Proszę uchylić rąbka tajemnicy, co to będzie.

- Autorytety w Polsce - zresztą myślę, że także i na świecie - upadły, w każdym razie jest ich coraz mniej. Tworzymy z Lusią duży dwunastogodzinny film dokumentalny o największym żyjącym autorytecie moralnym, o człowieku o ogromnej, wszechstronnej wiedzy, przedstawicielu jedynej filozofii, która powinna człowieka prowadzić przez życie. Nazwiska tego człowieka na razie nie wymieniam, bo za dużo nieżyczliwych i ciekawskich dookoła. Zrobimy film, to go pokażemy.

- Jak w tym artystycznym świecie odnajdują się Wasze dzieci: sześcioletnia Bogumiła i niespełna dwuletni Ryszard Junior?

- Nie Ryszard Junior, tylko Ryszard Stanisław. Juniory są w Ameryce. Myślę, że w tym naszym kotle twórczym, w ciasnym gnieździe, czują się doskonale. Intelektualnie i fizycznie wyśmienicie się rozwijają. Tylko Bogu dziękować. Najważniejsza w wychowaniu dziecka jest miłość, uczenie szacunku do starszych, do pracy, do bliźnich, nauka konsekwencji w postępowaniu oraz ostrzeganie przed obecnym i kolejnym wyścigiem szczurów. Ostrzeganie, by w tych wyścigach nie uczestniczyły. Marzenie rodziców, by ich pociechy jak najwcześniej stały się rekinami finansowymi, jest głupotą i krzywdą czynioną własnemu dziecku! A najważniejsze wbijajmy w świadomość dziecka, że tu, na ziemi, nasza obecność jest bardzo krótka. Prawdziwe życie zaczyna się po drugiej stronie, a zarobić na nie trzeba tu.

- Na jakim etapie życia obecnie się Pan znajduje?

- Jeśli chodzi o twórczość, nie czuję żadnych zmian związanych z wiekiem. Jak mi się wydaje, moje poczynania są dziś mądrzejsze - wiek to tłumaczy. Każdy dzień jest dany, więc żyję tak, by mi nie za mocno Święty Piotr przyłożył kluczami, gdy stanę pod niebieską bramą.

- Jaki jest Pański sposób na stresy i chandrę?

- Brać się za pysk i nie zawracać sobie stresami głowy!

- Zobaczymy Pana także w filmie "PitBull". Kogo tym razem Pan zagra?

- Gram mafijnego sędziego - Wora. Ciekawy scenariusz, bardzo interesujący, dobrze zawodowo przygotowany młody reżyser - Patryk Vega. Moja rola, choć krótka, powinna się w tym filmie zaznaczyć w sposób widoczny.

- Podczas naszego poprzedniego spotkania ujawnił Pan, że znów chce wyjechać na wieś, gdzieś na Wschód. Co Pana tam ciągnie?

- Tak szczerze? Im dalej od śmierdzącego Zachodu, tym powietrze czystsze. Chcemy się z Lusią osiedlić w pobliżu jednego z najpiękniejszych polskich sanktuariów, w którym znajduje się cudowny obraz Matki Bożej, a my w tym obrazie jesteśmy rozkochani. To niedaleka przyszłość, ale jednak jeszcze przyszłość...

Filipski [na zdjęciu] jest też autorem książki. - "Mzehomo" to rzecz o człowieku i ginącej Ziemi - mówi. - Jest opowieścią ewangeliczną, próbą wskazania człowiekowi miejsca w przestrzeni wszechświata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji